Janusz Peciak: Przeszkolenie pięcioboisty do walki na froncie to kwestia zmiany karabinu
Rozmowa z Januszem Peciakiem, pięcioboistą nowoczesnym, mistrzem olimpijskim z Montrealu (1976), kilkukrotnym mistrzem świata, prezesem Polskiego Związku Pięcioboju Nowoczesnego
Przez lata trenował pan pięciobój nowoczesny i został pan pierwszym polskim mistrzem olimpijskim w tej dyscyplinie. Nie ma chyba innej konkurencji, która łączyłaby tak wiele różnych predyspozycji psychicznych i fizycznych przydatnych również w wojsku.
Pięciobój ma historyczne korzenie i faktycznie był mocno związany z wojskiem. Przed II wojną światową ta dyscyplina nosiła nazwę „pięciobój oficerski”. Naczelnik państwa Józef Piłsudski powtarzał, że każdy polski żołnierz i oficer powinien go trenować. W tamtych czasach na co dzień jeździło się konno, istniała polska szarża i ułani. To była dyscyplina zarezerwowana dla ludzi z wyższych sfer, trenowali ją wyłącznie oficerowie. Po wojnie, w latach 50., pięciobój nowoczesny zyskiwał na popularności. Był czymś nowym, ciekawym. Składał się z pięciu różnych konkurencji, których trenowanie daje dużo satysfakcji. Wielu pięcioboistów decydowało się później na inne dyscypliny i odnosiło w nich sukcesy.
Dziś nie jest to już tylko wojskowa dyscyplina, choć nadal w wielu krajach pięciobój trenują głównie żołnierze. Co roku Międzynarodowa Rada Sportu Wojskowego organizuje mistrzostwa świata sił wojskowych. Startuje w nich wielu zawodników, m.in. z USA, Argentyny, Brazylii, Chile czy Peru oraz z Europy, Azji i Afryki.
W Polsce nie mamy zbyt wielu pięcioboistów. Z czego to wynika?
To kosztowny sport i kluby nie zawsze mogą sobie pozwolić na taki wydatek. Zawodnicy trenują raczej dwubój i trójbój. Dopiero później przechodzą do pięcioboju. To dyscyplina, która wymaga trenowania nawet po osiem godzin dziennie. Nie ma czasu na to, żeby dodatkowo pracować. Wojsko bardzo pomaga pięcioboistom. Cały czas mogą się rozwijać, przygotowywać do startów i mają zapewnione wojskowe etaty.
To dlatego sportowcy chętnie zasilają szeregi armii. Mimo to nie poszedł pan do wojska. Dlaczego?
Za moich czasów nie było takich możliwości jak dzisiaj. Obowiązywał inny model trenowania w klubach wojskowych, nie istniały wojskowe zespoły sportowe. Trenowałem w Legii, czyli w klubie wojskowym, ale byłem zawodnikiem cywilnym. Mogłem się szkolić, bo tylko Legia prowadziła w Warszawie zajęcia z pięcioboju nowoczesnego. W tamtym czasie wojsko było przymusowe. Zwolnieni byli tylko ci, którzy się uczyli. Studiowałem na Akademii Wychowania Fizycznego w Warszawie i przez dwa semestry miałem zajęcia z przysposobienia obronnego w uczelnianym studium wojskowym. Każdy dostawał stopień podchorążego.
Pięciobój jest niezwykle wymagający, trzeba posiadać wiele umiejętności: łagodność i zdecydowanie w jeździe konnej, agresywność w walce na szpady, chłodną głowę na strzelnicy, szybkość na pływalni i wytrzymałość w biegu na przełaj.
Zdecydowanie więcej problemów przysparzają te konkurencje, w których liczą się predyspozycje psychiczne. W strzelaniu trzeba kontrolować każdy ruch, być opanowanym i dokładnym. Za to szermierka wymaga energiczności, a nawet agresji. Jeśli ktoś jest ruchliwy, to mu to pomaga, ale w strzelaniu – wręcz odwrotnie, to raczej przeszkadza. Jazda konna wymaga z kolei odpowiedniego podejścia do konia, bo zwierzę może różnie zareagować. Wierzchowca losuje się tuż przed zawodami, na oswojenie się z nim zawodnik ma tylko 20 minut. Podczas konkursu hippicznego koń i jeździec muszą stanowić jedność, dlatego tak dużą rolę odgrywają psychika i miłość do zwierząt.
Mamy też w pięcioboju konkurencje typowo kondycyjne, jak bieg i pływanie. Zawodnicy, którzy mogą się poszczycić dobrą wydolnością ogólną organizmu, osiągają wyniki i w biegu, i w pływaniu. Pierre de Coubertin, założyciel Międzynarodowego Komitetu Olimpijskiego, stworzył pięciobój właśnie z myślą o sportowcu wszechstronnym, kompletnym. Takim, który kontroluje i psychikę, i technikę, a ponadto jest wytrenowany fizycznie.
Co sprawiało panu największą trudność?
W pięcioboju każda konkurencja wymaga odmiennego nastawienia psychicznego. Mnie najwięcej problemów sprawiało strzelanie. Opanowanie tej konkurencji zajęło mi trzy lata. Z natury jestem ruchliwy, aktywny, cały czas coś robię, a podczas strzelania trzeba zachować spokój. Strzelcy to ludzie o wyjątkowych cechach charakteru, ale na szczęście pięcioboju nie uprawiają wyłącznie strzelcy. Zajęło mi trochę czasu, zanim poznałem siebie i nauczyłem się kontrolować. Wyrobiłem sobie pewną rutynę, która pomogła mi osiągać świetne wyniki na zawodach. W dniu, w którym miałem strzelanie, każdą rzecz od samego rana robiłem powoli. Wolno jadłem, wolno mówiłem, wolno chodziłem. Wyciszałem się w ten sposób przez dwie–trzy godziny, żeby wyłączyć się ze wszystkiego, co mnie otacza. Podniecenie i nerwy nie służą strzelaniu. Musiałem więc na ten dzień niejako wejść w skórę kogoś innego.
To nie mogło być łatwe dla „chłopaka szalenie czupurnego, bojowego, odważnego i ambitnego”, jak pana scharakteryzował trener Aleksander Czuperski.
Taki wtedy byłem. To były lata 50. i 60. Mieszkaliśmy w jednym pokoju, a była nas czwórka: mama, tata, ja i brat, a czasem jeszcze babcia. Większość czasu spędzaliśmy na dworze, ale właśnie dzięki temu osiągałem później dobre wyniki w sporcie. Człowiek, który wychowuje się w trudnych warunkach, często jest dużo mocniejszy psychicznie i skłonny ciężej pracować, żeby dojść do wyników. Ostatecznie lepiej też znosi stres od zawodników wychowanych w cieplarnianych warunkach. To dlatego wielokrotnie zawodnicy z biedniejszych domów osiągają lepsze wyniki niż ci wychowani pod kloszem.
My zawsze chcieliśmy być najlepsi. Walczyliśmy z chłopakami ulica na ulicę. Niczego nie było, a każdy chciał coś zdobyć, do czegoś dojść. Byliśmy twardzi. Organizowaliśmy zawody na wytrzymałość, graliśmy w piłkę, chodziliśmy na czwartki lekkoatletyczne. Robiliśmy to, bo to kochaliśmy. Boiska sportowe, choć było ich niewiele, stały zawsze otwarte. Nie było płotów ani ogrodzeń. Dziś prawie każda szkoła ma orlika, ale trudno się tam dostać – w Warszawie większość obiektów jest pozamykana. Żyjemy w świecie komputerów, a do sportu weszły pieniądze i komercja. Tymczasem najważniejsza powinna być pasja i miłość do sportu.
Miał pan w rodzinie wojskowe tradycje, tata walczył w Armii Krajowej. Czy patriotyzm i poczucie obowiązku wobec ojczyzny wynosi się z domu?
Tata był w Armii Krajowej, miał pseudonim „Szary”. Kraj był dla niego najważniejszy, dużo opowiadał o Katyniu. Wojna zastała go we Francji, ale wrócił do Polski. W moim domu zawsze się mówiło, że rodzina i ojczyzna są na pierwszym miejscu. To były nasze wartości. W czasie wojny straciliśmy piękne mieszkanie na starym mieście, cały dorobek życia. Ale jakoś się pozbieraliśmy. Brat skończył wyższą uczelnię, ja również. Rodzice robili wszystko, żeby nas dobrze wychować i wykształcić. Kochali Polskę, byli patriotami. To po nich mam taki charakter. Dla mnie być patriotą to znaczy szanować i kochać swoją ojczyznę. Nie tylko brać, ale też dawać. Inwestować w kraj, żeby się rozwijał, był coraz bogatszy, żeby wszystkim Polakom żyło się w nim lepiej. Jeśli chcemy być dumni z Polski, to każdy powinien dawać coś od siebie, robić coś dla kraju.
To właśnie dzięki tacie od małego kochałem sport. Chodziliśmy razem na boiska, ścigaliśmy się na jedno okrążenie, rzucaliśmy kulą. Tata świetnie grał w tenisa stołowego.
Dojście do mistrzostwa olimpijskiego zajęło panu osiem lat. Inny mistrz olimpijski z Monachium, Węgier András Balczó, pracował na podobny sukces 16 lat.
W pięcioboju długo dochodzi się do wysokich wyników, takich jak złoty medal olimpijski czy mistrzostwo świata. Trzeba opanować do perfekcji pięć zupełnie różnych konkurencji i połączyć je ze sobą. Nie można wypaść słabo w żadnej z nich. W Monachium miałem szansę zdobyć medal. Gdyby nie strzelanie, może bym wywalczył brązowy krążek – albo nawet srebro. Ale Balczó był wówczas nie do pokonania.
Dlaczego wybrał pan pięciobój, zamiast postawić na jedną, konkretną dyscyplinę?
W pięcioboju nowoczesnym nie ma monotonii. Jest bieg i jazda konna, strzela się i płynie, jest też walka na szpady. Trening nie nuży jak wtedy, kiedy trenuje się jedną dyscyplinę sportu.
Jak udało się panu pogodzić studia z treningami?
To prawda, jednocześnie trenowałem i studiowałem na AWF. Mimo ogromu pracy dawałem sobie radę. Jeśli człowiek dobrze ułoży sobie dzień, to na wszystko znajdzie czas. Sport nauczył mnie ciężko pracować. Talent talentem, ale do wszystkiego, co osiągnąłem, doszedłem ciężką pracą. Można mieć talent do sportu, ale najważniejszy jest talent do pracy.
Igrzyska w Los Angeles w 1984 r. stanowią niechlubną kartę w dziejach polskiego sportu. Znaleźliśmy się w gronie państw zza żelaznej kurtyny, które zbojkotowały „imperialistyczną” imprezę. Był to odwet za nieobecność zachodnich sąsiadów na igrzyskach w Moskwie. Pan jako jeden z niewielu sportowców głośno protestował.
Kiedy czuję, że dzieje się niesprawiedliwość, nie waham się powiedzieć, co myślę. To była właśnie taka sytuacja: polskich sportowców nie wysłano na igrzyska do Los Angeles i uważałem, że to bardzo niesprawiedliwe. Nie zastanawiałem się, po prostu wstałem i powiedziałem, że tak nie powinno być. Niektórzy przygotowywali się osiem czy dziesięć lat do tej najważniejszej imprezy – i nagle zabrano im szansę na występ. Pamięta się tylko tych, którzy wygrali. Przecież nikt nie wspomni o zawodnikach, którzy byli świetnie przygotowani, ale nie wystartowali. Nie po to trenujemy, żeby wykorzystywano nas do robienia polityki. Sport jest mocno upolityczniony, a ja jestem temu przeciwny.
Spotkały pana za to szykany. Wezwał pana zarządzający Legią pułkownik Zenon Olszak. Zakończył reprymendę słowami: „Sportowcy wojskowi powinni traktować sportowe polecenia jako rozkazy”.
Pamiętam, że tak mi powiedział. Ale ja byłem zawodnikiem cywilnym, tyle że trenującym w klubie wojskowym. Nawet zostałem usunięty z listy „Najwybitniejsi Sportowcy XX wieku”. Dopiero po latach przywrócono mi ten tytuł. Żadna kara czy degradacja w wojsku nie mogła mnie spotkać, bo nie byłem zawodowym żołnierzem. Uważam, że sportowców nie należy wykorzystywać do polityki. Sport to rozrywka, rywalizacja dla zdrowia, coś, co ma sprawiać ludziom przyjemność, a nie narzędzie indoktrynacji.
Nie da się uciec od tego, że sport jest formą budowania tożsamości narodowej. W II Rzeczypospolitej dobre wyniki naszych zawodników były manifestacją tego, że naród się odradza.
Tak jest nie tylko w sporcie, ale też w kulturze, sztuce i w innych dziedzinach życia. Sport różni się tym, że jest w nim rywalizacja. Zawsze byłem dumny, gdy Polska wygrywała. Jako zawodnicy chcieliśmy pokazać, że jesteśmy najlepsi. Po skończonych mistrzostwach gratulowaliśmy sobie, ściskaliśmy sobie ręce, zostawaliśmy przyjaciółmi. Człowiek potrzebuje rywalizacji, adrenaliny. Poza tym sport uczy, jak krok po kroku dojść do wielkich celów.
W niektórych krajach, np. w Szwajcarii, ministrowie obrony narodowej odpowiadają za sprawy sportu. To dobre rozwiązanie?
Sport powinien być blisko wojska. Ludzie, którzy w razie potrzeby będą walczyć, muszą być wysportowani, silni fizycznie, odporni psychicznie, by mogli podołać wojennym trudom i stresom. Armia jest mocniejsza, kiedy żołnierze są sprawni fizycznie, potrafią dobrze pływać, przebiec określony dystans. Widzę, że nasi wojskowi uprawiają sport. Mają tory przeszkód, trenują bieganie, zachęca się ich do pływania. Sportu nigdy za wiele. Im więcej treningów, tym lepiej. Nie chodzi tylko o to, żeby umieć strzelać, ale by w razie potrzeby zdołać pomóc społeczeństwu. A sport jest do tego narzędziem.
Bojkot igrzysk w Los Angeles pozbawił pana, mistrza olimpijskiego z Montrealu, możliwości pięknego zakończenia kariery. To dlatego w 1985 r. wyjechał pan do Stanów?
Do tej pory nie mogę się pogodzić z tym, że wielu sportowcom zabrano szansę, o której marzyli całe życie. Polskich zawodników spotkała wielka krzywda. Byłem rozżalony i m.in. dlatego wyjechałem. To była moja forma buntu. Stwierdziłem, że skoro nie chcą mnie wysłać do USA, to sam pojadę. Mieszkałem w Stanach ponad 30 lat. Miałem wielu przyjaciół Amerykanów, nie raz startowałem z nimi na zawodach. Wszyscy mnie znali, było mi łatwiej. Dostałem pracę jako trener kadry, a rok później ściągnąłem do siebie całą rodzinę. To jeden z piękniejszych okresów w moim życiu.
W USA prowadził pan kadrę narodową w pięcioboju nowoczesnym i szkolił pan żołnierzy różnych formacji w wojskowych ośrodkach. Jak wspomina pan tamtą współpracę?
W 1995 r. trafiłem do San Antonio w Teksasie, do jednostki Fort Sam Houston. To był duży wojskowy obiekt sportowy, ale mogli z niego korzystać również cywile. Zawodnicy, którzy trenowali tam pięciobój, startowali później na igrzyskach olimpijskich.
Po jakimś czasie wyjechałem do Denver, gdzie założyłem klub szermierczy. Miałem dobre wyniki, moi zawodnicy zdobyli nawet wicemistrzostwo świata. Gdy w ośrodku wojskowym Fort Carson w Colorado Springs powstała sekcja pięcioboju nowoczesnego, zaproponowano mi tam pracę. Zawodnicy, którzy u mnie trenowali, zgłaszali się do armii na ochotnika. Ich zadaniem było uzyskanie jak najlepszych wyników sportowych, by w ten sposób promować wojsko. Zdobycie przez wojskowego złotego medalu na igrzyskach było najlepszą promocją armii – po takim sukcesie od razu więcej ochotników zgłaszało się do wojska. Zawodnicy stanowili przykład dla innych żołnierzy, podnosili poziom sportowy w armii.
To samo robi od pewnego czasu nasze wojsko. Powstała Armia Mistrzów, do której zapraszani są olimpijczycy, mistrzowie świata w swoich dyscyplinach. Mają przyciągać ochotników i mobilizować żołnierzy do uprawiania sportu.
Podoba mi się, że Wojsko Polskie poszło w tym kierunku. Ameryka robi to od wielu lat. Dzięki temu więcej młodych osób zgłasza się do armii. Kiedyś ludzie nie chcieli iść do wojska, mieli o nim złą opinię. Dziś wojsko pomaga w treningach i w nauce. Wielu ochotników dzięki armii poszło na studia oficerskie. Dostają wojskową pensję i mogą spokojnie przygotowywać się do startów w zawodach. Podobnie jest w Ameryce. Mój syn wstąpił do Air Force, trenował i równocześnie mógł studiować na kierunku, który wybrał.
Jak wyglądały treningi zawodników w wojsku?
W każdy poniedziałek odbywali służbę wojskową. Składały się na nią ćwiczenia kondycyjne, musztra, marsz, strzelanie z karabinów, walki, podchody, małpi gaj. Zawodnicy uczyli się dyscypliny i respektu dla innych. Po igrzyskach przez trzy miesiące byli wyłącznie w wojsku – każdy z nich musiał służyć jak zawodowy żołnierz. Generalnie w Ameryce zawodnicy mają stały kontakt z wojskiem. Gdyby któremukolwiek z nich powiedzieć: „Wybuchła wojna, masz iść na front”, nie byłoby problemu.
W jakim stopniu sportowcy mogą dziś przyciągnąć do wojska młodych ludzi? Czy są idolami, jak kiedyś?
Pięciobój nowoczesny, w którym wygrywałem i w którym zdobyłem mistrzostwa świata oraz mistrzostwo olimpijskie, nie jest tak popularny jak piłka nożna czy tenis. Mimo to dwa razy – w latach 1977 i 1981 – zostałem wybrany najlepszym polskim sportowcem.
Uważam, że swoją postawą, charyzmą i wynikami zawodnik może przyciągnąć do wojska młodych ludzi. Potrzebni są idole, których młodzi ludzie będą chcieli naśladować. Kiedyś w USA gimnastyka nie była popularna, do pewnego czasu w ogóle jej nie uprawiano. Aż przyjechała Nadia Comăneci, zdobywczyni pięciu złotych medali olimpijskich. Napisała biografię, w której opowiadała o tym, jak uciekła z Rumunii –
i nagle gimnastyka stała się modna. To właśnie wybitna jednostka, mistrz, osobowość czynią sport popularnym. Potrzebne są sukcesy i ważne, żeby media pokazywały tych, którzy mogą stać się wzorem dla innych.
Roberta Lewandowskiego zna każdy. Gdyby poszedł do wojska, to pewnie pociągnąłby za sobą rzesze fanów. Ale kto z osób niezainteresowanych sportem kojarzy Karolinę Naję, multimedalistkę olimpijską w kajakarstwie?
Szanuję osiągnięcia Roberta Lewandowskiego i to, że promuje Polskę na świecie. Ale są też sportowcy, którzy zdobywają medale, a jest o nich cicho. Dawniej złoty medal – czy to w piłce nożnej, pięcioboju, czy tenisie – miał taką samą wartość. Przykre jest to, że dziś ceni się popularnych sportowców, a zapomina o tych, którzy uprawiają mniej popularne dyscypliny, nawet jeśli zdobywają medale dla kraju. W Ameryce podziwia się każdego sportowca – i to jest prawdziwy patriotyzm. Mnie osobiście aż tak bardzo nie interesuje to, jak zawodnik gra dla obcego klubu, ale to, czy wygrywa, kiedy występuje w reprezentacji Polski.
Uważam, że mogłaby powstać Telewizja Olimpijska, która każdego tygodnia pokazywałaby inny sport: kajakarstwo, badminton, zapasy i tak dalej. Wielu młodych ludzi interesuje się tylko wybranymi sportami, jak żużel, piłka nożna czy tenis. Nie wiedzą, że są też inne dyscypliny, trzeba im to uświadamiać. Nie każdy zostanie najlepszym piłkarzem, za to może powiedzie się takiej osobie w szermierstwie? Albo w tenisie stołowym? Trzeba dać sobie szansę. Człowiek może mieć ogromny talent, ale musi dowiedzieć się, że istnieje sport, w którym mógłby się odnaleźć, a może nawet zostać najlepszy na świecie.
Mając w armii mistrzów sportu jako ambasadorów, potwierdzamy, że polscy żołnierze są sprawni fizycznie nie tylko w teorii, ale i w praktyce. Czy w razie konfliktu stanowiliby oni wzmocnienie na linii frontu?
Ależ oczywiście! Przeszkolenie pięcioboisty do tego, żeby poszedł walczyć, wymagałoby jedynie zmiany karabinu. Zawodnicy, którzy trenują na najwyższym poziomie – i to nieważne, jaką dyscyplinę – są świetnie przygotowani kondycyjnie, mają znakomitą koordynację, wyczucie odległości, są odporni na stres. Przeszkolenie ich do warunków bojowych zajęłoby parę tygodni. A gdyby wziąć człowieka z ulicy, zajęłoby to rok, albo nawet dłużej. Sportowców, którzy są w wojsku, można błyskawicznie przygotować do tego, żeby poszli na front i bronili kraju.
A czy psychicznie też daliby sobie radę?
Psychiczna gotowość to nic innego jak umiejętność kontrolowania emocji i to, na ile dobrze człowiek zna samego siebie. A tego właśnie uczy sport! Zawodnik startuje z różnych pozycji, często w niekorzystnych warunkach pogodowych, czasem zmaga się z kontuzją albo sędzia jest stronniczy. Odporność psychiczna sportowca jest o wiele większa niż człowieka, który nie zaznał smaku rywalizacji i o nic w życiu nie walczył. Zawodnicy potrafią się kontrolować. W warunkach bojowych też byłoby im łatwiej przystosować się do sytuacji stresowej. W sporcie cały czas musimy pokonywać przeciwnika, siebie samego czy choćby różne przeciwności losu.
Dzisiejsi młodzi żołnierze należą do tak zwanego pokolenia Z. Świetnie poruszają się w wirtualnym świecie, ale w dzieciństwie nie biegali po podwórkach, nie robili fikołków na trzepaku, mało kto nocował pod namiotem. Z drugiej strony przygotowujemy się do wojen i potrzebujemy ludzi z umiejętnościami, które wcześniej nie były pożądane.
Na wojnie zawsze trzeba iść w teren i walczyć. Nie wystarczą komputery ani to, że ktoś naciśnie guzik i zbombarduje miasto. Ktoś inny musi iść w to miejsce i walczyć. Dlatego sport powinien być powszechny wśród młodzieży. Polska musi być przygotowana na różne sytuacje. Dobrze byłoby wprowadzić w szkołach zajęcia z tak zwanego laser runu. To jedna z dyscyplin w pięcioboju, polegająca na bieganiu i strzelaniu z pistoletu wiązką laserową. Samo naciśnięcie spustu zawsze wygląda tak samo. Różnica polega jedynie na tym, że strzał z prawdziwej broni wywołuje huk i odrzut – ale do tego można się szybko przyzwyczaić. Przez 33 lata w Stanach uczyłem strzelania laserowego. Jeśli ktoś opanuje tę umiejętność, to w 15 minut nauczy się strzelać z prawdziwego karabinu. Dzięki takim zajęciom przygotowanie fizyczne idzie w parze z przygotowaniem psychicznym. Dla dzieci to jest fantastyczna zabawa. Trzeba strzelić pięć razy do tarczy, potem się biegnie. Nie zawsze wygrywa najlepszy biegacz. Czasem zwycięża ten, kto średnio biega, ale jest mocny psychicznie. W strzelaniu nie chodzi tylko o to, żeby nacisnąć spust. Są sytuacje, gdy trzeba to zrobić pod presją, z przyspieszonym oddechem, wysokim tętnem, gdy człowiek jest zdenerwowany lub zmęczony.
Szkolił pan amerykańskich żołnierzy-sportowców w czasie zimnej wojny. Czy ta sytuacja wpływała na ich postawę i gotowość bojową? Jak wyglądało ich morale, duch walki w tamtym czasie?
Amerykańscy żołnierze-sportowcy są niezwykle przywiązani do kraju. Widzę, jak są dumni, gdy występują w imieniu ojczyzny. Na każdych zawodach mają ze sobą amerykańską flagę. Ale – poza Hawajami – na terenie USA nie było wojny, którą by pamiętali. Z kolei wojna secesyjna toczyła się wiele pokoleń wstecz. W Polsce cały czas walczyliśmy, najpierw była I wojna światowa, zaraz po niej wybuchła II wojna. Nawet jeśli młodzi ludzie nie mogą już ich pamiętać, to znają je z opowieści dziadków czy pradziadków.
Po napaści Rosji na Ukrainę wojna stała się realnym zagrożeniem. Czy przebieg tego konfliktu i postawa Ukraińców dają nadzieję na powstrzymanie agresji?
Nie spodziewałem się tak silnego oporu po tym, jak w ciągu trzech dni Ukraina oddała Rosji Krym. Jestem pełen szacunku, że teraz się postawili, że walczą o swoją ojczyznę. Rosja jest wielkim mocarstwem, pokonanie jej będzie niezwykle trudne. Ważne, żeby Zachód dalej pomagał. Ukraina nie ma takiego zaplecza, tylu fabryk ani takiej infrastruktury jak Rosja. W tę wojnę musi zaangażować się cała Europa. Wsparcie ze strony innych państw będzie miało duży wpływ na jej przebieg.
Wielu ukraińskich sportowców, którzy na co dzień większość czasu spędzają za granicą, decyduje się na powrót do ojczyzny. Przykładem może być Serhij Stachowski, znakomity tenisista, który w 2013 r. pokonał samego Federera. Na korcie zarobił miliony, mógłby wyjechać z rodziną do ciepłych krajów. Ale on mówi: „Moi rodacy ryzykują życie, dlaczego ja miałbym być inny?”.
To piękna postawa, dodająca otuchy żołnierzom. Z psychologicznego punktu widzenia to budujące, że wielcy sportowcy wracają, są z walczącymi, pokazują, że ojczyzna jest dla nich najważniejsza. Chcą bronić swojego kraju i obywateli nawet za cenę życia. Mimo że trwa wojna, chcą też normalnie żyć. Taki przykład ma pozytywny wpływ na społeczeństwo. Gdyby wszyscy ludzie uciekli z kraju i zostali sami żołnierze, Ukraińcy szybko by przegrali. Kraj musi funkcjonować, bo żołnierze potrzebują zaplecza. Nie tylko broni, ekonomicznego wsparcia, ale też moralnej otuchy. Muszą czuć, że ludzie, których bronią, są razem z nimi. Łatwiej im wtedy walczyć.
Inną formą wsparcia kraju jest rywalizacja na międzynarodowych arenach sportowych.
Sukcesy sportowców i zdobyte przez nich medale pomagają całemu narodowi w przeżyciu tego trudnego okresu. W okupowanej Polsce w czasie II wojny światowej ludzie trenowali nawet w obozach koncentracyjnych. Łatwiej było im przeżyć, kiedy uprawiali sport, mieli wtedy namiastkę normalności, wyznaczony cel do osiągnięcia. To ważne, żeby ukraińscy sportowcy nadal startowali, dawali świadectwo tego, że cały czas myślą o swoim kraju, mówili publicznie o tym, co się u nich dzieje, i pokazywali, że są dumni z Ukrainy i że zdobywają medale dla kraju. Wiele państw nie ma świadomości tego, że na Ukrainie trwa wojna. W Polsce o tym wiemy, bo z nimi graniczymy. Ale na świecie ta wiedza nie jest tak powszechna.
Dla Rosji to, że sportowcy nie są dopuszczani do udziału w międzynarodowych zawodach, jest dużym ciosem. Pozbawia się ich w ten sposób możliwości politycznej agitacji.
Putin to pasjonat sportu i ciągle wykorzystuje go do swojej propagandy wyższości Rosjan nad innymi narodami. Sport jest ogromną machiną propagandową. Teraz Rosjanie nie mogą jej używać – i bardzo dobrze! Nie możemy pozwolić Rosji, żeby wykorzystywała swoich zawodników do pokazywania, że wszystko jest okej, bo tak nie jest. Putin rozpętał wojnę, na której giną cywile, kobiety i dzieci. Niech ją zakończy, a wtedy sportowcy zostaną dopuszczeni do międzynarodowych zawodów.
Zakaz startów w zawodach to sankcje wobec całego państwa, a nie polityka w sporcie.
Kraj, który wywołał wojnę i zaatakował inne państwo, powinien zostać całkowicie odizolowany od reszty świata. I to w każdej dziedzinie życia. Dlaczego mielibyśmy wyłączać z tego sport? Słyszę od niektórych ludzi, żeby nie mieszać sportu do polityki. Przecież to kompletna bzdura! To nie jest żadna polityka, to jest wojna!
Janusz Peciak
Urodzony 9 lutego 1949 w Warszawie. Pięcioboista nowoczesny, indywidualny mistrz olimpijski z Montrealu (1976). Pięciokrotny złoty medalista mistrzostw świata. Po zakończeniu kariery trener i działacz sportowy. Na igrzyskach zadebiutował w 1972 r. w Monachium, gdzie zajął 21. miejsce indywidualnie i 8. w drużynie. Cztery lata później w Montrealu zdobył tytuł mistrza olimpijskiego. Później regularnie triumfował w mistrzostwach świata: trzy razy drużynowo (1977, 1978, 1981) i dwukrotnie indywidualnie (1977 i 1981). W 1985 r. wyjechał do USA. Otworzył tam szkołę szermierki i przez wiele lat pełnił funkcję trenera amerykańskiej kadry w pięcioboju nowoczesnym. Długo funkcjonował pod nazwiskiem Janusz Pyciak-Peciak. Jego ojciec, Stefan, wyjechał do Francji, gdzie został ranny podczas II wojny światowej i krew zabrudziła dokumenty tak, że odczytanie nazwiska stanowiło problem. W szpitalu zarejestrowano go jako Pyciak vel (lub) Peciak. Prawidłowa była druga wersja. Po powrocie do Polski ojciec Janusza korzystał z francuskich dokumentów i podwójnego nazwiska. Janusz po latach postanowił uporządkować tę kwestię i wrócił do nazwiska Peciak.