Tomasz Rożniatowski: Chciałem sprawdzić się w warunkach bojowych

Rozmowa z Tomaszem Rożniatowskim, brązowym medalistą mistrzostw Europy (2021) w para taekwondo, weteranem z Afganistanu

Ma pan w rodzinie wojskowe tradycje: tata był spadochroniarzem, dziadek walczył pod Monte Cassino. Czy to dlatego wstąpił pan w szeregi armii?

W mojej rodzinie mężczyźni w każdym pokoleniu uczestniczyli w działaniach wojennych. Pradziadek walczył w pierwszej wojnie światowej. Dziadka znałem tylko z opowieści babci, to od niej dowiedziałem się, że był żołnierzem. Taty nie poznałem, bo rodzice się rozwiedli, gdy byłem mały. Oni wszyscy najwyraźniej przekazali mi w genach zamiłowanie do armii. Jako siedmiolatek narysowałem obrazek, na którym jestem na wojnie. To był pierwszy przejaw mojej fascynacji wojskiem. Później, już jako nastolatek, oglądałem serial „Kawaleria powietrzna”. Zapowiedziałem mamie, że zostanę spadochroniarzem. W liceum zacząłem przygotowywać się fizycznie do tego, by jak najlepiej przejść wojskowe kwalifikacje.

I co mama na to?

Bardzo jej się to nie podobało. Nie chciała, żebym szedł do wojska. Próbowała odwieść mnie od tego pomysłu. Chorowała na nowotwór, umarła, kiedy miałem zaledwie kilkanaście lat. Odchodząc, powiedziała mi, żebym spełniał swoje marzenia.

Można powiedzieć, że dostał pan jej błogosławieństwo, by pójść do wojska?

Nie wiem, co konkretnie miała na myśli, ale tak to odebrałem. Chciałem zostać żołnierzem. A kiedy już zaznałem tych ekstremalnych przeżyć, adrenaliny, mocnych wrażeń, stwierdziłem, że to jest to. W 2008 r. wstąpiłem do 25. Brygady Kawalerii Powietrznej. Rok wcześniej starałem się o przyjęcie do szkoły wojskowej we Wrocławiu. Byłem po egzaminach, po rozmowach, ale się nie dostałem. Wtedy zdecydowałem się na służbę zasadniczą.

Obchody święta 25. Brygady Kawalerii Powietrznej. Źródło: domena publiczna

Po trzech latach służby, w 2011 r., pojechał pan do Afganistanu na swoją pierwszą misję.

I jedyną. Nie dokończyłem jej. Uległem wypadkowi, choć niektórzy mówią, że to był zamach terrorystyczny. Służyłem wtedy w jednostce liniowej. Odkąd pojawiły się Irak, Afganistan, każdy pododdział i batalion wystawiał kontyngent. Wyjeżdżało się na zmianę do Kosowa i do Rumunii. Przez długi czas wszystko było okej. Chłopaki miały za sobą po kilka misji, wracali cali i zdrowi. Jeśli pojawiały się rany, to raczej w psychice. Owszem, zdarzało się, że jakiś żołnierz nie wrócił albo stracił rękę. Ale i tak wszyscy chcieli jeździć. Nie było przymusu – nie jedziesz, wylatujesz. Też chciałem sprawdzić się w warunkach bojowych. Gdy tyle lat służy się z tymi samymi ludźmi, trudno zostać w kraju, kiedy oni wyjeżdżają. Zgłosiłem się na ochotnika, żeby uzupełnić braki w jednostce.

Jak wygląda misja? Czy dzień w dzień są niebezpieczeństwo, ostrzeliwanie, walka?

Były tygodnie, a nawet miesiące, kiedy tak to właśnie wyglądało. Ale z biegiem czasu pojawia się rutyna. Człowiek przyzwyczaja się do rzeczywistości, która go otacza, nie zauważa się pewnych rzeczy albo się je ignoruje. Mimo wszystko to nierozsądne, by dopuszczać do głosu rutynę w miejscu, w którym występuje zagrożenie. Mieliśmy patrole piesze, kołowe, byliśmy przerzucani śmigłowcami w trudno dostępne miejsca, gdzie nie dało się wjechać samochodem. Stanowiliśmy samodzielną grupę powietrzno-szturmową. Zadania, które nam przydzielano, były niebezpieczne.

Czy będąc w bazie, również trzeba było mieć się na baczności?

W bazie były schrony i system ostrzegania przeciwrakietowego. W razie ataku mieliśmy gdzie się schować. Ale poza tym byliśmy zdani tylko na siebie, własne umiejętności, sprzęt i dowodzenie. Z czasem strach słabnie. Zauważyłem, że bardziej doświadczeni żołnierze, dla których to nie była pierwsza misja, też tak do tego podchodzili. Trzeba było przetrwać pierwszy miesiąc, żeby się oswoić i przyzwyczaić do warunków, później było łatwiej. Miałem być w Afganistanie siedem–osiem miesięcy. Zimą, gdy pada śnieg, warunki atmosferyczne utrudniają przeciwnikom działania. Ale to była letnia zmiana i sporo się działo.

Czy pamięta pan pierwszy raz, kiedy pociągnął pan za spust?

To było w trakcie walki. Pomogło mi wyszkolenie wojskowe. Gdy ktoś strzela, nie ma nad czym się zastanawiać. Albo ty, albo on. Byłem „gunnerem”, czyli strzelcem, zawsze na pierwszej linii ognia. To ode mnie w dużej mierze zależało, jakie będą losy oddziału i jak potoczy się walka. Gdybym oberwał, ktoś musiałby zająć moje miejsce. Chyba nieźle sobie radziłem, dowódca nie narzekał. Każdy z nas wiedział, dokąd jedzie i że będą do nas strzelać. Jeśli ktoś nie dawał rady, prosił o wcześniejsze zwolnienie z misji. Ja nie prosiłem. Zostałem do końca.

Konwój Polskiej Grupy Bojowej w Afganistanie. Źródło: domena publiczna

Wiedzieć, jak coś wygląda w teorii, a doświadczyć tego samemu, to dwie różne sprawy. Czy rzeczywistość zweryfikowała pana wyobrażenia na temat tego, jak będzie w Afganistanie?

Ani filmy czy książki, ani nawet opowieści tych, którzy byli na misji, nie oddadzą tego, jak tam jest. Można o tym słuchać, wyobrażać sobie, ale to coś zupełnie innego niż doświadczenie tego na własnej skórze. W filmie „Helikopter w ogniu” jest wymowna scena: sierżant Eversmann mówi do żołnierza z jednostki specjalnej, z którym ma wyruszyć na akcję: „Kiedy pierwsza kula przelatuje ci nad głową, polityka i całe to gówno lądują w koszu”. Tak właśnie jest. Zapomina się o wszystkim i osłania się kumpli. Polityka nie ma znaczenia. Trzeba pilnować swojego narożnika i próbować przetrwać. Nic więcej się nie liczy.

Podobno jeszcze w Polsce, przed wyjazdem na misję, miał pan złe przeczucia.

Powiedziałem siostrze, że stracę rękę i będzie musiała przyjechać do mnie do Ramstein. Odpowiedziała, że gadam głupoty i nic takiego się nie stanie. Sam nie wiem, skąd mi się to wzięło. Czasem coś mówię, a później to się dzieje. Przed wyjazdem z bazy, to było 22 lipca, powiedziałem kolegom, żeby spakowali moje rzeczy, bo wiem, że nie wrócę. Nieraz żartowaliśmy sobie z ciężkich tematów, żeby rozluźnić atmosferę. Wtedy nikt się nie zaśmiał. Ani koledzy, ani ja, choć zawsze dużo się śmiałem – i nadal tak jest. Tamtego dnia nikomu nie było do śmiechu. Poczuli, że mówię na poważnie.

W ostatniej chwili zamienił się pan z innym żołnierzem, który był wyznaczony do tego zadania.

Na patrol miał jechać wóz dowódcy plutonu z całą załogą. Brakowało jednego z żołnierzy. Kolega rozmawiał przez telefon z żoną, która była w ciąży. Dowódca wyznaczył mnie. Za każdym razem, gdy ktoś się z kimś zamieniał, źle się to kończyło.

Wierzy pan w przeznaczenie?

Od tamtego momentu – tak. Jeśli komuś coś jest pisane, to w taki czy inny sposób na pewno się to wydarzy. Nie przejmuję się wieloma sprawami, bo wiem, że tak widocznie ma być. Łatwiej pogodzić się z czymś, na co nie ma się wpływu. Trzeba przyjmować to, co jest, i iść dalej. Po moim wypadku siostra pojawiła się w szpitalu w Ramstein. Powiedziałem jej z uśmiechem na ustach: „No i co? Przyjechałaś!”. Od samego początku starałem się żartować i śmiać z tej sytuacji.

Teraz też opowiada pan o tym wszystkim ze spokojem.

Zawsze sobie mówiłem, że gdyby miało się wydarzyć coś złego, to chciałbym, żeby to było szybko, tak żebym nic nie czuł. Stało się zupełnie inaczej: trwało to długo i bolało. Mamie powtarzałem, że za nic w świecie nie chciałbym pracować przy biurku ani w dużym mieście. A tak to teraz wygląda – odwrotnie, niż planowałem. Znałem takich, którzy byli na misji i mówili, że gdyby mieli wrócić bez ręki albo nogi i być obciążeniem dla rodziny, to wolą nie wracać. Ale po moim wypadku wiele osób zmieniło zdanie. Żyję, funkcjonuję i trzymam się świetnie. W szpitalu leżałem z Arkiem, żołnierzem GROM-u, który też został ranny. Od niego nauczyłem się pozytywnego myślenia. Zaraził mnie uporem i konsekwencją w dążeniu do celu.

Tamtego dnia jechał pan w wieżyczce samochodu opancerzonego jako strzelec. Pod pojazdem wybuchła mina pułapka. Pamięta pan ten moment?

Pamiętam wszystko, cały czas byłem przytomny. Dzień wcześniej wyjechaliśmy z bazy w Ghazni, w której stacjonowaliśmy. W nocy około godz. 23.00 dotarliśmy do bazy, z której mieliśmy zabrać innych żołnierzy. O godz. 5.00 zaczynał się patrol. Samochody ustawiły się w kolumnie. Byłem w wozie saperskim, jechaliśmy jako pierwsi. Przejeżdżaliśmy przez różne wioski. W pewnym momencie wóz policji afgańskiej, który jechał z nami, uciekł – a to znaczyło, że zaraz coś się wydarzy. Dowódca podjął decyzję, że nie będziemy ich ścigać, nie chciał rozpraszać patrolu. Na drodze, którą jechaliśmy, saperzy znaleźli ładunek, później drugi, a na trzecim wyleciałem w powietrze – ja i mój pojazd.

Wybuch był tak potężny, że samochód przekoziołkował na dach i pana przygniótł.

Chwilę wcześniej saper uprzedził nas, że na drodze może być jeszcze jedna mina. Schowałem telefon, którym nagrywałem z wieżyczki. Pomyślałem, że jeśli wylecę w powietrze, aparat się zniszczy i nie będę miał pamiątek z misji. Poprawiłem hełm, żeby w razie czego nic mi się nie stało. Jakbym przeczuwał, że to właśnie w tym momencie coś się wydarzy…

Kawałek dalej doszło do eksplozji. Wszystko trwało ułamek sekundy. Wybuch, mnóstwo piachu. Czułem, jak samochód odrywa się od ziemi. Na chwilę straciłem przytomność. Nie wiem, ile to trwało. Słyszałem, jak jakiś żołnierz próbuje nawiązać ze mną kontakt, coś do mnie mówi. Chciałem się odezwać, ale nie byłem w stanie. Ktoś, chyba medyk, powiedział: „Panowie, Tomasz nie żyje”. W pewnym momencie wróciłem. Zacząłem rzucać tym, co miałem pod ręką, żeby dać im znać, że żyję. Żołnierz wrócił do mnie z wiadomością, że znaleźli kolejny ładunek i samochód w każdej chwili może znowu wylecieć w powietrze.

Tomasz Rożniatowski na Cmentarzu Wojskowym na Powązkach, Kwatera B11 – poległych w latach 1919–1920. Święto Wojska Polskiego, 15 sierpnia 2023 r. Fot. Marcin Łobaczewski

W akcji ratunkowej brało udział dwóch ludzi, którym zawdzięcza pan życie. Nie znaliście się wcześniej, mimo to dużo dla pana ryzykowali.

Tak. Byli ze mną od samego początku: amerykański medyk Bart i Paweł z Polski. Przylecieli z Medevacu (ewakuacja medyczna – przyp. red.). Obaj zadziałali wbrew procedurom, które mówią, że w tych warunkach nie powinni opuszczać śmigłowca. W tym dniu Paweł był szefem załogi. Kiedy dowiedział się, że jestem Polakiem, postanowił mnie ratować. Bart zrobił to samo. Ich decyzja uratowała mi życie. Wiedzieli, że pod pojazdem jest drugi ładunek, który może wybuchnąć. Zginęliby razem ze mną. Saperzy rozbrajali minę, a Paweł i Bart działali. Były trzy próby wyciągnięcia mnie spod samochodu. Najpierw chcieli mnie odkopać, żeby założyć opaskę uciskową na rękę i wydostać mnie od dołu. Ale ziemia była twarda jak kamień i opornie to szło. Paweł zapytał, czy dostałem morfinę.

A dostał pan?

Nie. Bart kopał, a ja wszystko czułem – ciągle dostawałem łopatą w to zranione ramię. Później próbowali podnieść samochód na lewarkach, które były na wyposażeniu rosomaka. Nasz pojazd ważył 26 ton, a rosomak – 14. Gdy tylko minimalnie go podnosili, ręka zaczynała strasznie krwawić. Serce na chwilę się zatrzymało. W końcu udało się założyć opaskę tamującą krwawienie i zaczęli mnie wyciągać. Wtedy lewarki nie wytrzymały obciążenia, puściły i samochód spadł na moją rękę. Mam zdjęcia w telefonie z całej tej akcji, choć nie wiem, po co je trzymam.

Trzecia próba: chcieli przewrócić samochód na bok. Ale on się nie przewracał, tylko przesuwał, a ja znowu wszystko czułem. Spodziewali się, że wyciągną już tylko zwłoki. Moje serce zatrzymało się drugi raz. Pulsometr pokazywał 0,0. Słowem: dwa razy na chwilę umarłem. Widziałem całą akcję ratunkową z boku, było dokładnie tak jak na filmach: szedłem w stronę białego światła, ogarnęła mnie błogość… Ktoś jednak trącił mnie w ramię, odwróciłem się. Podchodzę bliżej, widzę przewrócony samochód i siebie leżącego pod nim. Amerykański medyk podał mi silny środek, który przywraca pracę serca. Zgodnie z procedurami podaje się go jeden raz. Jak nie zadziała, akcja jest skończona, wpisuje się datę i godzinę zgonu. Ale on podał go po raz drugi. I tym razem środek zadziałał.

Akcja trwała ponad dwie godziny, była niezwykle trudna. Miał pan świadomość, że wysiłki ratowników nie przynosiły skutku i że to się może nie udać?

Niektórzy w takim wypadku tracą przytomność. Nie mają później traumatycznych wspomnień, nie dopada ich zespół stresu pourazowego czy choćby nałogi. Ja doskonale zdawałem sobie sprawę ze wszystkiego, co się działo. Mnóstwo ludzi i wiele sprzętu zaangażowano do ratowania jednego człowieka. Przyleciał oddział amerykański, a kiedy zadziałał zastrzyk od Barta, to pod samochód podłożono poduszki pneumatyczne. Paweł powiedział, że mamy tylko chwilę i że jeśli chcę żyć, muszę mu pomóc i wydostać się sam. Odpowiedziałem: „Wiesz co, chyba już tutaj zostanę”. Ale on mnie instruował, tłumaczył, co mam robić: złapać się lewą ręką i podciągnąć. Ważyłem wtedy ponad 90 kg plus sprzęt. Paweł nie wierzył, że mi się uda. Jak zobaczył, że wyciągam rękę z wieżyczki, żeby się podciągnąć, to się popłakał. Wzrusza się za każdym razem, gdy o tym rozmawiamy. Mnie zresztą też noga teraz chodzi, bo musiałem znaleźć w sobie dużo energii mimo tych wszystkich urazów. Miałem skręcone kostki, odłamek w prawej łydce, naderwane więzadło, uszkodzoną łąkotkę w prawym kolanie, połamane żebra, obojczyki, łokieć i wybity bark. Nadgarstek był zwichnięty w taki sposób, że obrócił się o 180 stopni. Druga ręka była urwana. Traciłem tak dużo krwi, że przetaczali mi ją na bieżąco. Podawali też adrenalinę. A jednak wstałem i wyszedłem spod samochodu o własnych siłach. Dopiero wtedy mogli podsunąć pode mnie nosze.

Kiedy dotarło do pana, że stracił pan rękę?

W Bagram przyszedł do mnie żołnierz, który jest łącznikiem między rannymi a szpitalem. To było bolesne. Szybkie i konkretne. Zapytał, czy wiem, co się wydarzyło, bo przez kilka dni byłem w śpiączce. Mówię: „Wiem, wyleciałem w powietrze i złamałem rękę”. On na to: „Nie złamałeś. Straciłeś”. I poszedł. Bardzo to było delikatne i profesjonalne… Sprawdziłem, czy to prawda, bo byłem przykryty kołdrą po szyję. Zdałem sobie sprawę, że ręka została amputowana. Trzymałem w dłoni przycisk, którym mogłem regulować ilość morfiny. Nacisnąłem cztery razy, ból zniknął. Zasnąłem.

W jednym z wywiadów mówił pan, że bardziej niż stratę ręki przeżył pan śmierć mamy.

Mama zmarła na białaczkę, gdy byłem nastolatkiem. Nie uczestniczyła w moich sukcesach i porażkach czy w innych ważnych chwilach. Siostra to siostra, ma swoje życie. Przez jakiś czas próbowała mi matkować, ale mamy nikt nie zastąpi. To największa strata w moim życiu. Brak ręki daje w kość, ale nie na tyle, żeby sobie bez niej nie poradzić. Mama wychowywała mnie sama, nasza więź była bardzo silna. Tęsknię za nią nieustannie.

Jak wyglądały pierwsze tygodnie i miesiące po powrocie do domu?

W moim życiu zmieniło się niewiele, nauczyłem się funkcjonować w nowej rzeczywistości. To inni użalali się nade mną. Mówili: „Nie masz ręki, co ty teraz zrobisz, jak sobie poradzisz?”. No jak? Tak samo jak wcześniej. Mam się powiesić, bo nie mam ręki? Są osoby, które wywierają negatywny wpływ na nasze życie, mówią: „Nie dasz rady, nie próbuj, nie rób tego czy tamtego, to nie jest dla ciebie dobre”. A sami nigdy nie byli w takiej sytuacji. Zazwyczaj nie słucham ludzi i dobrze na tym wychodzę. Od początku świetnie sobie radzę, uśmiecham się, żartuję. Chociaż niektórzy woleliby, żebym się użalał, żeby to oni byli mi potrzebni. Człowieka trzeba wspierać, a nie podcinać mu skrzydła.

Po wypadku szybko wrócił pan do służby wojskowej.

Nigdy z niej nie odszedłem. Cały czas byłem żołnierzem zawodowym, tylko przez pewien okres przebywałem na zwolnieniu lekarskim. Obowiązywał mnie kontrakt. W 2012 r. skończyłem kurs podoficerski. Mam kategorię „zdolny z ograniczeniami”. Wróciłem do swojego batalionu. Trafiłem do sekcji administracyjnej. Inaczej wyobrażałem sobie służbę wojskową, więc musiałem się przestawić. W 2014 r. przeprowadziłem się do Warszawy, zmieniłem jednostkę na Dowództwo Operacyjne Rodzajów Sił Zbrojnych. Teraz jestem w Centralnym Wojskowym Zespole Sportowym.

Czy sport pojawił się dopiero po wypadku?

Sport zawsze był w moim życiu. W liceum grałem w siatkówkę, później w piłkę nożną w miejscowej drużynie. Trenowałem także sporty walki, choć może nie z takim zaangażowaniem jak teraz. Po doświadczeniu w Afganistanie bardziej doceniam to, co mam, i chcę wycisnąć z życia, ile się da. Po wypadku sport miał być formą rehabilitacji. Poza tym miałem kłopoty z psychiką. Kolega, który organizował wyjazdy sportowe, zauważył, że mam problem, że dopada mnie depresja. Sporo przytyłem, straciłem kondycję. Kiepsko to wyglądało. Po powrocie z turnusów sportowych zacząłem dbać o siebie. Musiałem sięgnąć dna, by wspiąć się na szczyt. Teraz trzymam formę i pilnuję diety.

Tomasz Rożniatowski: W moim życiu zmieniło się niewiele, nauczyłem się funkcjonować w nowej rzeczywistości. Fot. st. chor. sztab. mar. Arkadiusz Dwulatek

Trenuje pan kick boxing i boks tajski, podejmuje pan wiele różnych sportowych aktywności.

Jestem w kadrze narodowej para taekwondo. W rankingu światowym zajmuję 8. miejsce w grupie 50 zawodników. Niepełnosprawność nie przeszkadza mi czerpać przyjemności z życia. Wszystko zależy od tego, jak się do tego podchodzi i czy chce się spełniać marzenia. Przez jakiś czas trenowałem kick boxing. W 2016 r. stoczyłem walkę amatorsko-profesjonalną z Arkiem, tym samym, z którym pięć lat wcześniej leżałem w szpitalu w Ramstein. W grudniu 2014 r., podczas nocy polarnej, brałem udział w wyprawie na Spitsbergen. To było niesamowite przeżycie. Wybraliśmy się też z kolegami do Rumunii na wyprawę surwiwalową. Dużo chodzenia, dużo wysiłku. Jak widać, muszę cały czas czuć adrenalinę. W 2012 r. wystartowałem w rajdzie rowerowym. Jeszcze wtedy miałem dodatkowe kilogramy. Ale dałem radę, nie wymiękłem. Po tym rajdzie sport powrócił do mojego życia na dobre.

Wybitni sportowcy często zakładali mundur i stawali w obronie ojczyzny. Pan zamienia mundur na dres. Co panu daje sport?

Satysfakcję z tego, że jako osoba z niepełnosprawnością mogę dać innym trochę energii i wiary w siebie. Wielu niepełnosprawnych nie wierzy w swoje możliwości, nie widzi dla siebie miejsca w sporcie. Dostrzegają tylko to, że nie mają ręki, nogi, jeżdżą na wózku. A przecież sport jest dla każdego! Wystarczy znaleźć w sobie trochę mocy i chęci do tego, by wyjść poza schemat. I spełniać marzenia, nie ulegając stereotypom.

Brązowy medal na mistrzostwach Europy w 2021 r. w para taekwondo to powód do dumy i wielkie osiągnięcie.

Medal zdobyłem na początku swojej przygody z tym sportem. Dopiero wspinam się w rankingu. Mam nadzieję, że medali będzie więcej, łącznie z tym najważniejszym, olimpijskim. Przede mną jeszcze sporo pracy. Sportowcy, którzy jeżdżą na igrzyska, ćwiczą naprawdę długo, trenują, reprezentują wysoki poziom, więc i ja muszę iść ciągle do przodu i poprawiać wyniki. Już samo to, że jestem w stanie zbliżyć się do paraolimpijskiej czołówki, to dla mnie wielkie osiągnięcie. Obecnie zawodnicy z tej grupy są dla mnie poza zasięgiem, ale myślę, że z moim nastawieniem i determinacją uda mi się ich dogonić jeszcze w tym albo przyszłym roku.

Wierzę! Na każdym kroku pokazuje pan, że niemożliwe staje się możliwe.

Na Invictus Games w 2022 r. zdobyłem złoty medal w siatkówce na siedząco. To taka paraolimpiada dla weteranów pod patronatem księcia Harry’ego. Za jakąkolwiek dyscyplinę się wezmę, pojawiają się sukcesy. Trenerzy z innych krajów mówili, że nie widzieli jeszcze zawodnika z taką umiejętnością odbijania piłki. Dla nich, doświadczonych szkoleniowców, wyglądało to bardzo profesjonalnie, ręka była idealnie ułożona do rozgrywania. W liceum grałem w siatkówkę i przełożyło się to na moje wyniki w siatkówce na siedząco.

Książę Harry i Tomasz Rożniatowski podczas Invictus Games w Hadze, 2022 r. Fot. Piroschka Van De Wouw / Reuters / Forum

W tych samych zawodach na Invictus Games startował Dmitrij Sidoruk, znakomity ukraiński łucznik i żołnierz. Był trenerem drużyn narodowych. W 2014 r., podczas walk z Rosjanami o lotnisko w Ługańsku, został ciężko ranny. Przeszedł 12 operacji, które uratowały mu życie. Gdy w 2022 r. Rosja zaatakowała Ukrainę, ponownie chwycił za broń. I zginął. Gdy ktoś już raz otarł się o śmierć…

…nie boi się jej.

Myślałam, że bardziej ceni życie.

On na pewno je doceniał. Przecież był sportowcem. Ale kiedy trzeba było stawić się na wezwanie w obronie ojczyzny, to się nie zawahał.

A czy pan pojechałby drugi raz na misję?

Pojechałbym, bez wahania! Nigdy niczego nie żałuję. Chciałem pojechać na 15. zmianę do Afganistanu, ale się nie udało. Dowódca kontyngentu próbował to załatwić, niestety minister obrony narodowej nie wyraził zgody. Wielu mówi, że Afganistan to nie nasza wojna, że niepotrzebnie przelaliśmy krew. Też nachodzą mnie takie myśli, z drugiej strony lepiej zatrzymać zło, gdy jest daleko, niż walczyć z nim u siebie.

Czym dla pana jest patriotyzm?

Dziś nie wiadomo, co można określić tym słowem. Wiele środowisk nazywa patriotyzm nacjonalizmem. U każdego może się on przejawiać inaczej. Dla mnie to brak zgody na to, by ktoś nie szanował polskich wartości. Byłbym gotów walczyć za przywileje, które teraz mam: za to, że mogę w swoim kraju mówić po polsku, iść do kina na polski film, przeczytać polską książkę, w święta narodowe wywiesić na balkonie flagę z polskimi barwami czy podczas meczów siatkówki, której jestem fanem, zaśpiewać polski hymn. Wydawałoby się, że to drobne rzeczy. Dla mnie są one bardzo ważne.

Tomasz Rożniatowski podczas Koncertu Piosenki Wojskowej Państw NATO w Elblągu, 15 sierpnia 2022 r. Fot. Stanisław Bielski / Reporter / East News

Czy pana zdaniem młodzież docenia dziś to, że może mówić w ojczystym języku, uczyć się historii, wyrażać swoje poglądy, mieć własną kulturę i sztukę?

Młodzi ludzie żyją w wyidealizowanej bańce. Myślą, że skoro wszystko jest super, ekstra, fajnie, to tak zostanie. Dla nich tak po prostu jest, bo tak było, kiedy się urodzili. A nic nie jest dane raz na zawsze. Nie wiadomo, kiedy ktoś zechce odebrać nam wolność, domy, kobiety i dzieci. Dlatego powinno się więcej mówić o tych, którzy stracili życie, aby to chronić. Walczyłem w Afganistanie. Obym nie musiał udowadniać tego samego w obronie własnej Ojczyzny. Już wiem, że przejście na drugą stronę nie jest straszne.

Coś jednak pana powstrzymało.

Staram się wybaczać, tłumaczyć, słuchać. Iść do przodu. I nie mieć zaległości. Bo trzeciej szansy mogę nie dostać.

Tomasz Rożniatowski

Urodzony 9 września 1988 r. w Kutnie. Sportowiec, brązowy medalista mistrzostw Europy w para taekwondo z 2021 r. Żołnierz Wojska Polskiego, obecnie w stopniu sierżanta w Centralnym Wojskowym Zespole Sportowym. Służbę wojskową rozpoczął w 2008 r. w 1. Batalionie Kawalerii Powietrznej w Leźnicy Wielkiej (jednostce podległej 25. Brygadzie Kawalerii Powietrznej). W 2011 r. wyjechał na misję do Afganistanu, gdzie w wyniku wybuchu miny pułapki stracił rękę. Wypadek zmotywował go do bardziej intensywnego uprawiania sportu, którym wcześniej zajmował się amatorsko. Specjalizuje się w sportach walki. Dwukrotnie wystąpił w mistrzostwach Europy w para taekwondo (brązowy medal na Para Taekwondo President Cup G2 Durres Albania 2022). Tomasz Rożniatowski bierze również udział w Invictus Games – międzynarodowych zawodach sportowych dla poszkodowanych weteranów wojennych. W 2022 r. wywalczył złoty medal w siatkówce na siedząco.