Mariusz Jędra: Im więcej potu na ćwiczeniach, tym mniej krwi w polu
Rozmowa z Mariuszem Jędrą, sztangistą, olimpijczykiem z Sydney (2000), medalistą mistrzostw świata i mistrzostw Europy
Zgodnie z polskim prawem weteran to żołnierz, który brał udział w operacjach poza granicami państwa przez co najmniej 60 dni. Ilu mamy obecnie weteranów-olimpijczyków?
W Polsce jest nas troje. Lekkoatleta, lekkoatletka, która niedawno wróciła z Libanu, i ja. Ale będzie nas więcej. Po zamknięciu wojskowych klubów sportowych działających w różnych miastach powstał jeden Centralny Wojskowy Zespół Sportowy w Warszawie. Coraz więcej sportowców nosi mundur, a po zakończeniu kariery zawodniczej zostają w wojsku. Kiedy zdobędą wymagane doświadczenie, mają możliwość sprawdzenia się w drużynie, w kompanii, w batalionie, później w pułku. Mogą też wyjechać na misję zagraniczną, choć chciałoby się, by misji stabilizacyjnych czy ONZ-owskich było jak najmniej. Niestety wszyscy wiemy, jaka jest dziś sytuacja na świecie. Polacy są w Iraku, Libanie czy w Kosowie.
W okresie międzywojennym kilkudziesięciu olimpijczyków było zawodowymi wojskowymi, od podchorążego do generała. W samej tylko wojnie polsko-bolszewickiej walczyło 70 przyszłych olimpijczyków.
Wielu z nich uczestniczyło też m.in. w Powstaniu Warszawskim. Znakomity jeździec Henryk „Hubal” Dobrzański był olimpijczykiem i walczył podczas II wojny światowej w naszych Lasach Spalskich. Takich przykładów mamy mnóstwo. Dla nas ci ludzie są bohaterami. Doceniamy ich, bo walczyli i ginęli za ojczyznę. Czy obecni sportowcy są wzorem do naśladowania dla młodych? Nie wiem. Wydaje mi się, że wielu czuje się zagubionych, jest w nas dużo nienawiści. W internecie każdy może napisać, co chce. Dzisiejsi mistrzowie sportu zyskają uznanie zapewne dopiero po latach.
W październiku 2008 r. w ramach XXX zmiany Polskiego Kontyngentu Wojskowego wyjechał pan na pół roku do Libanu w ramach misji ONZ. Jak wspomina pan ten wyjazd?
Misje w Afganistanie czy Iraku są typowo bojowe. Ja byłem w siłach ONZ, ale obszar, który kontrolowaliśmy, uznawano za strefę działań wojennych. Pojechałem jako dowódca drużyny ochrony. W każdej misji są różne etaty: bojowe, logistyczne, zabezpieczające. Mój był wyjątkowo trudny. Przez pół roku, co 48 godzin, pełniłem trwającą dobę służbę wartowniczą. Razem z podległymi mi żołnierzami ochraniałem magazyny z bronią i amunicją, przyjmowałem broń i amunicję po powrocie konwoju, nadzorowałem samochody wyjeżdżające na patrole. To były pojazdy zagłuszające fale radiowe, które umożliwiają zdalną detonację ładunków wybuchowych. Całą noc byłem na służbie. Mogłem starać się o inny etat, ale pomyślałem, że dla sztangisty ten będzie w sam raz. Po służbie robiłem czterokilometrowe kółko wokół bazy, kąpałem się i kładłem spać. Po południu szedłem na siłownię, znowu spałem, a rano wstawałem na kolejną wartę.
Nadzór nad bronią to duża odpowiedzialność, zapewne wiąże się z tym stres. Do tego dochodzi brak snu. To wszystko się w człowieku kumuluje.
Gdy coś się stanie z bronią czy amunicją, od razu wkracza prokurator. Byłem pod stałą kontrolą dowódcy plutonu, moją wartownię odwiedzały służby. Zawsze wszystko się zgadzało – miałem porządnych żołnierzy, starszych szeregowych, nie było problemu, żeby się dogadać i utrzymać porządek w zespole. Sport wiele w wojsku ułatwia. Lata treningów i dyscypliny sprawiają, że człowiek staje się odpowiedzialny i zna swoje miejsce. Na zawodach wygrywałem, ale też ponosiłem porażki. Wygrałem wybory na prezesa Polskiego Związku Podnoszenia Ciężarów, kiedy indziej – przegrywałem. Wiem, jak to jest, potrafię się odnaleźć w każdej sytuacji.
Czy wyjazdy poza bazę w czasie, gdy był pan na misji, stanowiły niebezpieczeństwo?
Dwa lata wcześniej Izrael ruszył na Liban. Gdy tylko coś było nie tak, natychmiast podrywali swoje F16. Podczas mojej misji było już w miarę spokojnie. Cały czas działa tam jednak Hezbollah. Co chwilę pojawiają się nowe punkty zapalne, coś może się wydarzyć, ale na misji nie myśli się o niebezpieczeństwie. Chciałem zrobić swoją robotę i wrócić do domu. Wiadomo, podczas wyjazdu poza bazę trzeba być ostrożnym. Dostawaliśmy ostrzeżenia od żołnierzy z punktów kontrolnych: uważajcie na samochód o takich i takich numerach, bo może stanowić zagrożenie. Zabezpieczaliśmy też wyjazdy do banku po „kieszonkowe”, wtedy też mogło się coś wydarzyć. Ale działaliśmy zgodnie z regulaminem i wszystko szło dobrze. W sąsiednim miasteczku Libańczycy mieli sklepiki, w których można było coś kupić. Żołnierze z innych krajów, wychodząc poza teren bazy, brali ze sobą broń długą. Jeden wchodził do sklepu, dwóch zostawało na czujce. Ja, wychodząc ze swoimi żołnierzami, brałem tylko broń osobistą, którą chowałem pod mundurem. Nie afiszowaliśmy się, żeby nie drażnić miejscowych. Dlatego lubią tam nas, Polaków. Z drugiej strony nie dziwię się tym wszystkim zasadom bezpieczeństwa. Tuż przed wyjazdem na misję dowiedziałem się z gazety, że w Libanie zginęło ośmiu Hiszpanów, wysadzono ich w wozie bojowym. Wtedy już wiedziałem, że lecę. Przeszedłem szkolenie, nie było odwrotu. Skoro powiedziało się A, trzeba powiedzieć B. Jak by to wyglądało, gdybym zrezygnował? Nie wyobrażam sobie tego.
Zaciągnął się pan do wojska, mając zaledwie 19 lat. W pana rodzinie było wcześniej kilku oficerów. Czy miało to wpływ na pańską decyzję?
Obie siostry mojej mamy wyszły za oficerów. Jeden wujek dowodził dużym ośrodkiem szkolenia wojskowego przy ulicy Poznańskiej we Wrocławiu, drugi był oficerem w Kołobrzegu. Zawsze mi powtarzał, że w wojsku będę miał lepiej niż w małym klubie. Karierę sportową zaczynałem w Burzy Wrocław. Tam faktycznie nie było pieniędzy. Wystarczało na bilet autobusowy, żeby móc dojechać na trening, dostawało się też bloczki żywnościowe do barów Społem.
Wstąpiłem do armii jeszcze w liceum. Spędziłem parę tygodni na unitarce – to szkolenie wojskowe rekrutów przed złożeniem przysięgi. Wtedy wszyscy unikali wojska, a ja wiązałem swoją przyszłość z WKS-em Śląsk Wrocław. To właśnie mój wujek, wojskowy, negocjował z pułkownikiem, żeby mnie tam ściągnąć. Widziałem, jak dobrze powodzi się moim starszym kolegom, którzy byli sierżantami, chorążymi czy oficerami. Trenowali sobie spokojnie, co miesiąc dostawali żołd. Kariera sportowca jest krótka. Człowiek kończy 30 lat i co dalej? Mój syn też jest oficerem, podporucznikiem. Służy w Akademii Wojsk Lądowych, obecnie myśli o doktoracie. Syn brata jest żołnierzem, starszym szeregowym w Centrum Szkolenia Wojsk Chemicznych i Inżynieryjnych. Obaj podnoszą ciężary. Mundur jest w naszej rodzinie cały czas.
Pan jest z nim związany od 30 lat. Ma pan spore doświadczenie w służbie wojskowej.
W armii przeszedłem wszystkie szczeble kariery: od służby zasadniczej, przez nadterminową, kontraktową, aż do zawodowej. Krótko po tym, jak zostałem żołnierzem, zmieniłem też barwy klubowe. W 1992 r. rozpocząłem zasadniczą służbę wojskową i rok później zdobyłem dla WKS-u wicemistrzostwo Europy juniorów w podnoszeniu ciężarów. Zostałem w służbie nadterminowej. Pieniądze były skromne, dostawałem co miesiąc 600 czy 800 złotych żołdu, ale musiałem sobie jakoś radzić. Miałem jeszcze stypendium kadrowe, stypendium z klubu. Zawsze chciałem się związać z mundurem. Przeszedłem na służbę kontraktową, dostałem etat w wojsku. Równocześnie trenowałem w WKS-ie. I tak do 2001 r.
Czyli właściwie do startu na letnich igrzyskach olimpijskich w Sydney, gdzie występował pan z poważną kontuzją kolana. Mimo urazu wyszedł pan na podest i dźwigał praktycznie na jednej nodze. Żołnierz i sportowiec mają wiele wspólnego. Tu i tam potrzebna jest gotowość do poświęceń, silny charakter, dążenie do celu mimo przeciwności losu, niepoddawanie się.
Jadąc na igrzyska, byłem wicemistrzem świata i wicemistrzem Europy. Mając taki dorobek, chciałem mocno powalczyć i zająć wysokie miejsce. Niestety zerwał mi się przyczep. Już wcześniej bolało mnie kolano, brałem leki przeciwbólowe. Depo-Medrol doprowadził do tego, że zrobiły się zwapnienia. Gdy podchodziłem do sztangi, strasznie bolało mnie kolano, czułem, że dłużej nie wytrzyma. Ale sportowiec chce wystartować za wszelką cenę, walczy do końca. Udało mi się zaliczyć próbę po jednym podejściu. Do ostatniego podchodziłem praktycznie na jednej nodze. Przymierzałem się do 220 kilo, a na treningach podrzucałem przecież 230 kilo. Byłem w przysiadzie i nagle usłyszałem trzask, jakby się złamało drzewo. Przyczep nie wytrzymał i uległ zerwaniu. Waldemar Baszanowski, nasz mistrz olimpijski, powiedział, że nigdy wcześniej nie widział zawodnika, który wiedząc, że może doznać kontuzji, wyszedł na podest i próbował dźwigać.
Kontuzja wykluczyła pana z dalszego podnoszenia ciężarów. Jak wyglądała pana służba wojskowa po zakończeniu kariery sportowej?
Po igrzyskach w Sydney nie wiedziałem, co ze sobą zrobić. Czasy były ciężkie. Nie było takiej pomocy dla sportowców jak dziś. Teraz jednostki wojskowe przyjmują chętnych z otwartymi ramionami. Chcemy wzmacniać armię, zwiększać jej liczebność. W tamtym czasie nikt nie podał ręki sportowcom. Wojskowe kluby sportowe były rozwiązywane, dostałem wypowiedzenie z pracy. Na utrzymaniu żona, dziecko, a tu koniec kariery. Nikt nie pytał, co będę robił dalej i czy dam sobie radę. Nie byłem nikomu potrzebny.
W trakcie okresu wypowiedzenia udało mi się jednak, dzięki wsparciu kolegów, dostać do służby w 2. Batalionie Dowodzenia przy Śląskim Okręgu Wojskowym. Wtedy jeszcze istniała zasadnicza służba wojskowa. Na początku uczyłem się żołnierskiego rzemiosła, później sam szkoliłem żołnierzy, którzy przychodzili do służby. Miałem chyba osiem unitarek z rzędu, musiałem wykuć na pamięć regulaminy. W 2008 r. wyjechałem na misję. Później dostałem się do 2. Batalionu Dowodzenia Śląskiego Okręgu Wojskowego oraz 10. Wrocławskiego Pułku Dowodzenia. Ostatnie lata służby spędziłem w 2. Szpitalu Polowym. To jednostka flagowa, w której służą lekarze i pielęgniarki wyjeżdżający na misje poza granicami kraju.
Armia prowadzi dziś intensywną akcję rekrutacyjną, stara się ściągać mistrzów sportu, olimpijczyków. Rekruci dostają dodatkowe punkty za medale. Wojsko stawia na sportowców?
Zdecydowanie tak. Wielu z nich po zakończeniu kariery zostaje w armii, np. jako trenerzy. Armia jest najlepszym sponsorem i atrakcyjnym pracodawcą, bo klubów nie stać na tak duże stypendia. Myślę, że atrakcyjność wojska będzie jeszcze rosła.
Szkoli pan młodych, którzy przychodzą do służby. Co pan o nich myśli? Nadają się?
Młodzież siedzi przy komputerach lub w telefonach. Nie zabierzemy im tego, dlatego musimy pomyśleć, jak zainteresować ich w inny sposób. Może to być sport, bo daje wiele korzyści, a już na pewno przydaje się w armii. Żołnierz, który realizuje się sportowo, czyli biega, chodzi na siłownię, jest bardziej zdyscyplinowany również wtedy, kiedy zakłada mundur.
Już od dłuższego czasu wojsko przyjmuje coraz więcej kobiet. Czy panie sprawdzają się w armii?
Jak najbardziej! Kobiety przyszły do Wojska Polskiego po 2000 r. Mają mocną psychikę, są dobrymi dowódcami i organizatorkami. Choć na niektórych etatach nie poradziłyby sobie fizycznie. W jednostkach pancernych, bojowych byłoby im trudno. Proszę sobie wyobrazić kobietę-żołnierza, która miałaby ładować działo pociskami ważącymi po 30 kilo. Kierowca ciężkiego sprzętu musi czasem zmienić koło. Drobna kobieta nie poradziłaby sobie z tym. Opona jest większa od niej. Bardzo szanuję kobiety. Spotykam lekarki, pielęgniarki, które jeżdżą na misje. Kobiety są zadziorne, zdeterminowane, a kiedy sobie coś postanowią, dążą wytrwale do celu.
Jest pan organizatorem zawodów sportowych. Pana dewizą jest: więcej potu na ćwiczeniach to mniej krwi w polu.
To stara dewiza, ale cały czas się sprawdza. Podchodzę tak do wszystkiego. Kiedy mam coś do zrobienia, robię to od A do Z, najlepiej, jak potrafię, i na tyle, na ile starcza mi sił. A później odpoczywam, jeśli jest taka możliwość. Młodego żołnierza można lepiej przygotować do służby wojskowej, jeśli się go zachęci do uprawiania sportu. Dwa razy organizowałem we Wrocławiu mistrzostwa świata: w 2013 i 2015 r. To były potężne imprezy. Pierwsza odbywała się w Hali Stulecia, druga – w Hali Orbita. Przyjechał cały świat ciężarowy. Masa organizacyjnej roboty, a ja musiałem to wszystko pospinać. Dużo pomogło wojsko, mogłem liczyć na solidne wsparcie.
Czy trening sportowy lepiej przygotuje żołnierza do prawdziwej walki, czy jednak człowiek sprawdza się dopiero w warunkach bojowych?
Szkolenie wojskowe musi być intensywne i całoroczne. To dobrze, że mamy żołnierzy-sportowców. Ale wiadomo, jak to wygląda w praktyce. Pamiętam, że kiedy trafiłem do jednostki, niektórzy starsi żołnierze mówili: „Co ty tam potrafisz! Kiedy my zasuwaliśmy na poligonach, szkoleniach, ty jedynie zwiedzałeś sobie świat”. Przychodzi do wojska taki, co to niby ma za sobą 10 lat służby, a jest zupełnie zielony. Tak było ze mną, pamiętam jak dziś.
Początki były więc trudne. Żołnierz musi się cały czas szkolić, podnosić kwalifikacje. Jeśli nie zrobi odpowiednich kursów, to wkraczając do służby zawodowej, będzie słabym ogniwem. Początkowo tak było ze mną w mojej kompanii. Nie wiedziałem wielu rzeczy i musiałem poświęcić sporo czasu, by nauczyć się żołnierskiego rzemiosła.
Pamięta pan początek swojej przygody z ciężarami?
Chodziłem we Wrocławiu do nowoczesnej szkoły sportowej z basenem. WF-u uczył mnie były sztangista. Wypatrzył sobie kilku najsprawniejszych chłopaków i zaproponował, żebyśmy przyszli na trening. Byłem w szóstej klasie szkoły podstawowej, miałem 12 lat. Zaczynałem w małym klubiku Burza Wrocław. Na początku to były ćwiczenia ogólnorozwojowe: skok w dal, rzut piłką do tyłu, podciąganie, trening mięśni brzucha, bieg na 60 m. Dopiero gdy ktoś zwyciężył w zawodach, można było uznać, że nadaje się do trenowania jakiejkolwiek dyscypliny sportowej. Dziś niektóre dzieciaki nie potrafią biegać ani zrobić poprawnie przysiadu. W podnoszeniu ciężarów technika i odpowiednie przygotowanie sprawnościowe są wyjątkowo ważne. To nie tak, że przychodzi osiłek i podnosi 200 kilo. Jako dzieciak uczyłem się techniki, trzymając kij od miotły.
Czy podnoszenie ciężarów jest w wojsku popularne?
I to bardzo! Zygmunt Smalcerz, mistrz olimpijski z Monachium (1972), jest oficerem Wojska Polskiego w stanie spoczynku. Marek Gołąb, brązowy medalista z Meksyku (1968), też służył w armii. Wśród żołnierzy jest wielu wybitnych ciężarowców, sporo młodych ludzi dźwiga ciężary. W wojskowych klubach mamy juniorów z medalami. Myślę, że w przyszłości ci, którzy będą chcieli nosić mundur, trafią do zespołów sportowych. A po skończeniu kariery, tak jak ja, będą mogli realizować się w armii.
Czy sztangiści są dobrymi żołnierzami?
Tak, podobnie jak większość sportowców. Dzięki treningom są zdyscyplinowani i zaangażowani we wszystko, co robią. To przekłada się później na służbę w wojsku. Wytrzymałość, pracowitość, ambicja, dążenie do celu, którym jest zdobywanie medali – sportowiec ma te wartości w sobie. I kiedy przychodzi do pracy, też stara się być na pierwszym miejscu. W armii chce awansować, podnosić swoje umiejętności. W dyscyplinach indywidualnych zawodnik sam wychodzi na bieżnię czy na pomost, chce się pokazać od najlepszej strony. W wojsku na poligonie, na egzaminach z regulaminów czy podczas musztry jest podobnie. Tak jak sportowiec trenuje przed zawodami, tak żołnierz w czasie pokoju przygotowuje się do wojny.
Pana służba w wojsku przebiegała wzorowo. Dosłużył się pan stopnia podoficera. Ma pan liczne odznaczenia za zasługi dla obronności kraju.
Lepiej teraz niż później na bordowych poduszkach, kiedy żołnierza chowają. Jestem zdania, że ludzi należy doceniać za życia. Mam Srebrny Krzyż Zasługi wręczony przez prezydenta Andrzeja Dudę. Odchodząc z armii, dostałem wysokie odznaczenie wojskowe. Od marszałka mam Odznakę Honorową Zasłużony dla Województwa Dolnośląskiego. A ostatnio otrzymałem medal Zasłużony dla Miasta Wrocławia. Jestem starszym chorążym sztabowym, to najwyższy stopień podoficerski, cztery gwiazdki w obwódce. Nie było łatwo awansować. Musiałem skończyć wiele kursów, zdobyć sporo wiedzy, być zdyscyplinowanym żołnierzem, cieszyć się dobrą opinią przełożonych, bo każdego roku jesteśmy oceniani. Do wszystkiego dochodziłem ciężką pracą.
Podczas misji i w czasie służby spotykał pan żołnierzy z innych krajów. Co by pan o nich powiedział, gdyby miał pan ich porównać z naszymi wojskowymi?
Polski żołnierz sprawdzi się na każdym stanowisku. Tak zostaliśmy wychowani, tak jesteśmy szkoleni. Miałem rodzinę na wsi i tam wszystko robiło się samemu. Z dętką nie jechałem do wulkanizatora, tylko sam kleiłem. Jak trzeba było naprawić samochód, to się naprawiało. Pracowałem w ogródku, kopałem buraki. Polski żołnierz też jest szkolony tak, by potrafił zrobić wszystko. W amerykańskiej armii kierowca kieruje pojazdem – i tyle. A w naszej armii musi być przygotowany na każdą ewentualność. Jeśli coś się zepsuje, to żołnierz nie czeka, aż ktoś przyjedzie i naprawi, tylko sam reperuje. Sam jestem po kursie saperskim, znam się na łączności, byłem szefem ekspedycji pocztowej, dowódcą kompanii zabezpieczenia szpitala. Przeszedłem wiele stanowisk, sporo nauczyłem się od kolegów. To ważne, żeby mieć wsparcie.
Czym jest dla pana patriotyzm, służba ojczyźnie?
Nie tak dawno temu dostałem telefon, że w sąsiedniej wiosce jest dziewczynka z guzem mózgu. Trzeba było zrobić imprezę charytatywną. Zwołałem olimpijczyków, pozbieraliśmy gadżety, udało się zebrać ponad 50 tysięcy złotych. To jest dla mnie patriotyzm: bycie przydatnym, pomocnym, pokazanie, że można zrobić dla innych coś pożytecznego. Zamiast siedzieć i narzekać, że jest źle, lepiej naprawiać świat małymi czynami, działać na rzecz innych, okazywać im serce. Jesteśmy Polakami, żyjemy w jednym kraju. Wiadomo, każdy ma swoje problemy. Jeden ma lepszą pracę, drugi gorszą. Ale każdy może ofiarować potrzebującemu choć kawałek własnego życia, zrobić coś pożytecznego dla swojej społeczności, wioski, gminy, miasteczka. Mój dziadek walczył dla kraju, dostał wysokie odznaczenie państwowe. Ojciec mojej mamy także walczył. Takie były czasy, że trzeba było bić się o Polskę, o niepodległość. Na razie mamy czasy pokoju i właśnie tak powinniśmy pokazywać miłość do ojczyzny.
Kiedy odczuwał pan większą dumę: startując z orłem na piersi czy zakładając mundur Wojska Polskiego?
Ilekroć stawałem na podium i widziałem polską flagę, dostawałem gęsiej skórki. Niestety, nigdy nie usłyszałem Mazurka Dąbrowskiego. Ale byłem dumny z tego, że mogę reprezentować kraj na międzynarodowych arenach. Wojsko długo nie miało najlepszej opinii w społeczeństwie. O żołnierzach zawodowych mówiło się „trepy”. Dopiero po 2000 r. ludzie zaczęli inaczej na nas patrzeć. Dziś mogę być dumny z tego, że jestem żołnierzem. Nikt nie chce wojny. Ale gdyby się coś działo, to założę mundur i zrobię, co do mnie należy. Będę walczył o swój kraj, dom, rodzinę, dzieci. Historia pokazuje, że Polacy często się kłócą, ale kiedy dochodzi do sytuacji kryzysowej, wszyscy się jednoczą i walczą ramię w ramię. Dalibyśmy radę. Agresorzy nie mieliby z nami łatwo.
Mariusz Jędra
Urodzony 16 sierpnia 1973 r. we Wrocławiu. Sztangista, srebrny medalista mistrzostw świata (1997) i mistrzostw Europy w podnoszeniu ciężarów w kategorii ciężkiej. Starszy chorąży sztabowy Wojska Polskiego. Pierwszy sukces międzynarodowy osiągnął w kategorii juniorów, zostając wicemistrzem Europy (1993). Srebrne medale zdobywał też w gronie seniorów: na mistrzostwach świata (1997) i mistrzostwach Europy (1999). W 2000 r. wystąpił na igrzyskach olimpijskich w Sydney. Startował tam z poważnym urazem. Zawody ukończył na dziewiątym miejscu. To właśnie kontuzje zmusiły go do przedwczesnego zakończenia kariery zawodniczej. Kontynuował jednak służbę w Wojsku Polskim. W 2008 r. wyjechał na półroczną misję do Libanu. W latach 2016–2021 Mariusz Jędra pełnił funkcję prezesa Polskiego Związku Podnoszenia Ciężarów.