Konrad Bukowiecki: Armia pozwala mi stawać się lepszym sportowcem

Rozmowa z Konradem Bukowieckim, lekkoatletą specjalizującym się w pchnięciu kulą, olimpijczykiem z Rio de Janeiro (2016), wicemistrzem Europy oraz zdobywcą wielu medali na międzynarodowych imprezach sportowych

Wyniki sportowe, zarówna pana, jak i pana kolegów, przekonują, że żołnierze są sprawni fizycznie nie tylko w teorii.

Jako sportowiec zostałem przydzielony do służby w Centralnym Wojskowym Zespole Sportowym z siedzibą w Warszawie. Stacjonujemy w 31. Bazie Lotnictwa Taktycznego w Poznaniu. Moim głównym zadaniem jest reprezentowanie Wojska Polskiego zarówno na krajowych, jak i na międzynarodowych arenach sportowych. Igrzyska wojskowe odbywają się co cztery lata na podobnych zasadach jak igrzyska olimpijskie, ale startują w nich wyłącznie żołnierze. To duża impreza, w której uczestniczą zawodnicy z ponad 100 krajów. To okazja nie tylko do rywalizacji, ale także do sprawdzenia swoich możliwości. Wraz z kolegami sportowcami propagujemy służbę wojskową i zachęcamy młodych ludzi do wstępowania w szeregi armii. Po to właśnie stworzono Armię Mistrzów. Bierzemy udział w wydarzeniach promocyjnych, podczas których można składać deklaracje chęci wstąpienia do służby. Pokazujemy, że wojsko to nie tylko broń i wojna. W armii jest mnóstwo pracy, również logistycznej. Przyda się każdy.

Baza Lotnictwa Taktycznego w Poznaniu-Krzesinach. Fot. Gerard / Reporter / East News

Pana rodzice byli policjantami, czyli ma pan w rodzinie tradycje mundurowe. Czy to wpłynęło na decyzję o wstąpieniu do wojska?

Pochodzę ze Szczytna. W mieście od lat istnieje Wyższa Szkoła Policji, w której pracowali moi rodzice. Teraz są już na emeryturze. Ich praca nie miała jednak związku z moją decyzją o wstąpieniu do armii.

Policjanci zapisali piękną kartę w historii walk o niepodległość. Szczególnie na Górnym Śląsku formacja ta przysłużyła się krajowi w czasie powstań, walcząc z oddziałami Freikorpsu.

Każdy zdrowy młody mężczyzna powinien bronić kraju w czasie konfliktu zbrojnego. A tym bardziej policjanci. To ludzie przeszkoleni, wiedzą, jak się obchodzić z bronią, co jest niezwykle istotne. Z pewnością policja pomagała w obronie niepodległości.

Jest pan związany z Natalią Kaczmarek, jedną z naszych najlepszych lekkoatletek, mistrzynią olimpijską w sztafecie mieszanej z Tokio. Ona też niedawno zdecydowała się związać z wojskiem. Czy pytała pana o radę?

CWZS nie jest dla każdego. Przyjmuje się nas, bo jesteśmy dobrymi sportowcami. Natalia dostała propozycję wstąpienia do wojska, gdy jej kariera zaczęła szybko się rozwijać. Namawiałem ją, by z niej skorzystała – i nie wahała się długo. Dobrze się odnajduje w wojsku. Wprawdzie służba nakłada dodatkowe obowiązki, które trzeba pogodzić z treningami, ale plan zajęć jest tak skonstruowany, żeby nie ucierpiały na tym ani sport, ani wojsko. W armii są kompetentni ludzie, którzy umieją to dobrze zorganizować. My jesteśmy od wykonywania rozkazów. Robimy to, co trzeba.

Konrad Bukowiecki i Natalia Kaczmarek podczas lekkoatletycznych mistrzostw Polski w 2020 r. Fot. Tytus Żmijewski / PAP

Przysięga to ważna chwila w życiu każdego żołnierza. Czy pamięta pan towarzyszące temu emocje?

Pamiętam dokładnie, to nie było tak dawno temu. Najpierw musiałem stanąć przed komisją rekrutacyjną, przejść różne testy, badania lekarskie i psychologiczne. W 2018 r. rozpocząłem szkolenie wojskowe i w tym samym roku złożyłem przysięgę. To była podniosła chwila, towarzyszyły jej duże emocje. Dajemy słowo, że będziemy bronić ojczyzny, a to wielka rzecz. Każdy, kto decyduje się na zostanie żołnierzem, musi mieć tego świadomość. Na przysięgę przyjechali moi rodzice. Mamie zakręciła się łezka w oku, to było bardzo wzruszające.

Podczas ślubowania płk Bogdan Kula, dowódca 5. Pułku Chemicznego w Tarnowskich Górach, mówił: „Życzę wam, byście nigdy nie musieli wypowiedzianych przed chwilą słów roty przysięgi wypełnić do końca”. Te słowa mówią o przelewaniu krwi i poświęceniu życia za ojczyznę.

Każdy, kto wstępuje w szeregi Wojska Polskiego i składa przysięgę, musi się z tym liczyć. To nie są słowa rzucane na wiatr. Złamanie obietnicy danej krajowi wiąże się z poważnymi konsekwencjami. Jeśli człowiek ma choć trochę oleju w głowie i potrafi czytać ze zrozumieniem, to wie, co mówi i na co się decyduje. Każdy wolałby, aby słowa przysięgi nie wypełniły się do końca. Ale gdyby zaszła taka konieczność, to przecież podjąłem zobowiązanie i musiałbym się z niego wywiązać.

Kiedy wstępował pan do armii, wojna była daleko. Dziś na Ukrainie giną młodzi ludzie. Jewhen Małyszew, biathlonista, miał 19 lat, był żołnierzem. Witalij Sapyło, 21-letni piłkarz grający w Karpatach Lwów, zginął w czołgu. Wojenny koszmar urzeczywistnia się na naszych oczach…

Do niedawna dla naszego pokolenia wojna była abstrakcją. Uczyliśmy się o niej w szkołach, na lekcjach historii albo słuchając opowieści dziadków. Nikt nie przypuszczał, że taki scenariusz może się urzeczywistnić w najbliższej przyszłości. Zdecydowałem się wstąpić do armii i jestem gotów ponosić konsekwencje swojego wyboru. Wiadomo, że pojawia się strach. Tylko głupi się nie boi. Ale Polska jest w innej sytuacji niż Ukraina, bo jesteśmy w NATO.

Co miało największy wpływ na pana decyzję o wstąpieniu do wojska?

W armii potrzebowano sportowców, a ja byłem idealnym kandydatem. W 2019 r. zostałem wcielony do Zawiszy Bydgoszcz. Wtedy jeszcze istniało kilka wojskowych zespołów sportowych rozsianych po całej Polsce. W 2021 r. wszystkie zostały połączone w jeden Centralny Wojskowy Zespół Sportowy. Powstała Armia Mistrzów, która ma za zadanie promować Wojsko Polskie. Szybko odnalazłem się w wojskowych strukturach. Lubię mieć wyznaczone cele i jasno powiedziane, co robić, gdzie, o której godzinie. Gdy mam zadanie do wykonania, to je wykonuję. Odpowiada mi to, lubię rygor. Kiedy zaproponowano mi, bym reprezentował wojsko, nie musiałem się długo namyślać. Od tego czasu CWZS się rozrósł, liczy już ponad 100 osób.

Konrad Bukowiecki podczas spotkania sportowców – olimpijczyków z Tokio – z ministrem obrony narodowej, 8 lipca 2021 r. Fot. Paweł Supernak / PAP

Jak wyglądało szkolenie wojskowe? Czy coś pana zaskoczyło lub stanowiło trudność?

Dobrze wspominam tamten czas. Nauczyłem się wielu rzeczy, poznałem żołnierską codzienność. Pobudka jest o określonej godzinie, a kiedy pada hasło, że idziemy spać, to wszyscy się kładą. Mieliśmy sporo zajęć związanych z obsługą broni, jej budową, składaniem, rozkładaniem, czyszczeniem. Była musztra – i to było dość trudne. Długo musieliśmy ćwiczyć, zanim wszyscy się ze sobą zgrali. Wymagało to od nas sporo pracy, bo marsz w dniu przysięgi miał wyjść równo, sprawnie, dokładnie tak jak trzeba.

Obsługi karabinu można się nauczyć, a zachowania na froncie nie da się przećwiczyć. W warunkach ćwiczebnych człowiek nie doświadczy tego co w walce.

Czy miała pani kiedyś w ręku broń?

Miałam. Ale nie karabin, tylko pistolet.

I nie miała pani podwyższonego tętna? Założę się, że tak. Jeździliśmy na poligony, strzelaliśmy z karabinów, leżąc, stojąc, w różnych pozycjach. Trzeba to przećwiczyć. Gdyby przyszło nam walczyć, nie miałbym wyjścia. Wybrałem wojsko świadomie, jestem dorosłym człowiekiem, który odpowiada za to, co mówi i czego się podejmuje. Dla mnie to oczywiste, tak jak zresztą dla każdego żołnierza, który składa przysięgę. Ale wojna nie polega tylko na tym, żeby stanąć przed napastnikiem i do niego strzelać. W bazach wojskowych jest sporo pracy logistycznej. Dziś wojna jest przedsięwzięciem zaawansowanym technologicznie. To nie są lata 40., kiedy po jednej stronie Wisły stali ci, po drugiej tamci i zaczynało się strzelanie.

Jakkolwiek wygląda wojna, zawsze giną na niej ludzie.

To prawda.

Jak się zaczęła pana kariera sportowa? Co pan polubił w pchnięciu kulą?

Sport był w moim życiu od zawsze. Tata był wieloboistą, dziś jest moim trenerem. Również mama trenowała lekkoatletykę. Gdy byłem mały, razem z bratem towarzyszyliśmy rodzicom podczas zgrupowań sportowych. Było to dla mnie naturalne środowisko, moje życie nie mogło potoczyć się inaczej. Chociaż prawda jest taka, że przygodę ze sportem zacząłem od pływania. Trenowałem długo, bo jakieś sześć–siedem lat. Jeździłem na mistrzostwa Polski, byłem mistrzem
województwa. W pływaniu nigdy jednak nie byłem wybitny. Miałem dobre wyniki, ale nie najlepsze. Nie wystarczało mi to.

Odkryłem, że jest sport, w którym jestem o wiele lepszy od innych. Zacząłem trenować pchnięcie kulą. Pojechałem na pierwsze, drugie, trzecie zawody. Nagle się okazało, że jestem najlepszy w kraju w swojej kategorii wiekowej. Pomyślałem, że może powinienem podejść do tego na poważnie i zacząć się rozwijać właśnie w tym kierunku. Biłem wszystkie rekordy Polski, Europy, świata. Napędzał mnie sukces. Gdy okazało się, że jestem dobry w tym, co robię, chciałem być jeszcze lepszy. Chciałem jeździć na zawody, wygrywać. Znalazłem wreszcie coś, w czym inni nie mogli mnie prześcignąć.

Ale pewnie zdarzały się gorsze momenty, trudniejsze chwile?

I to nie raz! Nasza praca jest na tyle ciężka i żmudna, że organizm nie wytrzymuje, pojawiają się kontuzje. To najgorsze, co może się przytrafić zawodnikowi. Kiedy człowiek jest wyłączony z treningów, mówi sobie: „Chciałbym, żeby bolały mnie teraz mięśnie po ćwiczeniach”. A zamiast tego trzeba leżeć w łóżku z uszkodzonym stawem. Miałem wiele takich sytuacji. Choćby ostatnio nie pojechałem na mistrzostwa Europy, bo przydarzyła mi się kontuzja łokcia. Podczas zawodów Diamentowej Ligi we Florencji, przed igrzyskami w Tokio, naderwałem więzadła w palcu wskazującym ręki, którą pcham, i przez dłuższy czas byłem wyłączony z treningów. Gdyby to były mistrzostwa świata, pewnie bym sobie darował i nie pojechał. Ale to były igrzyska olimpijskie! Zawodnicy czasem trenują całe życie, żeby dostać taką szansę. Wystartowałbym nawet ze złamanym palcem, choćby po to, żeby wziąć udział. Byłem już na igrzyskach w Rio de Janeiro, ale zawsze lepiej być podwójnym olimpijczykiem. Czasem trzeba zacisnąć zęby, przemóc się i walczyć.

To wszystko, o czym pan opowiada: hart ducha, dążenie do celu mimo przeciwności, niepoddawanie się, to cechy przydatne również u żołnierza.

Sport wyczynowy i służba wojskowa mają ze sobą wiele wspólnego. Od wielu lat uprawiam pchnięcie kulą i mogę powiedzieć, że nauczyło mnie to wytrwałości. W sporcie jest więcej chwil, niż się wydaje, w których trudno o sukces. To, co widzą kibice w telewizji, to już wisienka na torcie. Na mistrzostwa każdy jedzie przygotowany najlepiej, jak potrafi. A wcześniej zwykle wszystko idzie nie tak, jak powinno – ciało sprawia kłopoty, bolą mięśnie. Największym dramatem jest kontuzja. Trzeba być cierpliwym, wytrwałym. Te cechy przydają się również w armii.

A czego nauczyło pana wojsko?

Przede wszystkim działania w zespole. Trenuję sport indywidualny. Na zawodach wszystko zależy ode mnie. A w wojsku ważna jest praca z ludźmi. Są jasno określone zadania, każdy wie, co ma robić, żeby efekt był widoczny dla wszystkich, a nie tylko dla jednej osoby.

Czy lata treningów sprawiają, że sportowcom łatwiej przystosować się do wymogów służby?

Myślę, że tak. Każdy, kto trenuje przynajmniej kilka lat na poziomie zawodowym, bez większych trudności przystosuje się do wojskowego drylu. Ale to indywidualna sprawa. Są świetni żołnierze, którzy nigdy w życiu nie uprawiali sportu profesjonalnie.

Od kogo trudniej przyjmować polecenia: od trenera taty czy dowódcy w wojsku?

Z tatą można negocjować, w wojsku lepiej wykonywać rozkazy bez dyskusji. Trzeba się dostosować. Jestem zawodnikiem, który może nie tyle ślepo wierzy, ile ufa swojemu trenerowi. Wiem, że on chce dla mnie jak najlepiej. Przychodzę na trening i wykonuję zadania. W wojsku jest tak samo. Służę w stopniu starszego szeregowego, wiem, jaka jest hierarchia, znam swoje miejsce. Każdemu, kto jest wyższy stopniem, trzeba oddać honory i podporządkować się jego rozkazom. Nie mam z tym problemu.

Konrad Bukowiecki z ojcem i trenerem Ireneuszem Bukowieckim podczas dekoracji medalowej uniwersjady w Neapolu (2019 r.). Polak zwyciężył w konkursie pchnięcia kulą z wynikiem 21,54 m, ustanawiając rekord imprezy. Fot. Paweł Skraba / PAP

Dawniej dla sportowców było naturalne, że jednego dnia startują w zawodach, a kolejnego może pojadą na front. Jednym z nich był Józef Baran-Bilewski, dwukrotny mistrz Polski w pchnięciu kulą, olimpijczyk zamordowany w Katyniu. Czy dziś życiorysy takich ludzi inspirują?

Warto pokazywać wybitnych sportowców, którzy byli też żołnierzami. To podwójny powód do dumy i szacunku. Czy dziś w razie wojny byłoby podobnie? Na pewno nie wszyscy chcieliby walczyć. Ale mamy w Polsce tak wielu patriotów z charakterem, że wrogowi nie poszłoby z nami łatwo. Na pewno nie poddalibyśmy się bez walki. Takie postawy warto pielęgnować.

Czym dla pana jest patriotyzm?

To szerokie pojęcie, nie da się go zamknąć w kilku słowach. Wydaje mi się, że to bardziej uczucie niż opis, który można by znaleźć w słowniku.

Wśród żołnierzy walczących ramię w ramię tworzy się braterstwo broni. Czy między sportowcami, którzy rywalizują na sportowych arenach, też jest taka solidarność?

Zwykle dobrze ze sobą żyjemy. W razie potrzeby pomagamy sobie nawzajem. W pchaniu kulą nie ma bezpośredniej rywalizacji jak w sportach walki, gdzie jeden zawodnik staje naprzeciwko drugiego. Tutaj każdy wchodzi do koła sam i nie ma wpływu na to, co zrobi przeciwnik. Muszę jak najlepiej wykonać swoje zadanie. Ale wiem, że w trudnej sytuacji mógłbym liczyć na kolegów sportowców.

Czy trudno łączyć sport ze służbą wojskową?

Wręcz przeciwnie! Armia pomaga w karierze sportowej. Mamy obowiązki związane ze służbą, ale nie kolidują one z przygotowaniami do startów w ważnych imprezach. W wojsku dostajemy żołd, więc mam spokojną głowę. Wiem, że w razie kontuzji lub słabszego sezonu wojsko mi pomoże. Armia organizuje wyjazdy na obozy, zgrupowania i zawody lub finansuje udział w nich. Nie muszę myśleć o tym, co będzie jutro. To pozwala mi stawać się lepszym sportowcem.

Trening Józefa Barana-Bilewskiego przed igrzyskami olimpijskimi w Amsterdamie, 1928 r. Źródło: archiwum rodzinne Artura Bilewskiego

Czy wiąże pan swoją przyszłość z wojskiem?

To kwestia do rozważenia. Wojsko otwiera wiele możliwości, po zakończeniu kariery sportowej można się w nim dalej rozwijać. Przełożeni starają się to ułatwić, pomagają, doradzają, dokąd pójść. Armia chce zatrzymać sportowców będących u schyłku kariery, bo są dobrymi pracownikami. Mam 26 lat i nie wybieram się jeszcze na emeryturę. Cieszę się, że mogę zostać w wojsku, kontynuować karierę i że mam otwartą furtkę na przyszłość.

Konrad Bukowiecki

Urodzony 17 marca 1997 r. w Szczytnie. Lekkoatleta specjalizujący się w pchnięciu kulą. Mistrz Europy w hali (2017) i srebrny medalista mistrzostw Starego Kontynentu na otwartym stadionie (2018). Żołnierz Wojska Polskiego w stopniu szeregowego w Centralnym Wojskowym Zespole Sportowym. Pierwszy poważny sukces w pchnięciu kulą odniósł w 2011 r. w kategorii młodzików, zdobywając srebrny medal mistrzostw Polski. Trzy lata później, jeszcze jako junior młodszy, triumfował w mistrzostwach świata juniorów. Później wygrywał mistrzostwa Europy juniorów (2015) oraz – dwukrotnie – młodzieżowe mistrzostwa Europy (2017 i 2019). W międzyczasie zaczął liczyć się w walce o medale w kategorii seniorów. Zwyciężył w halowych mistrzostwach Europy w 2017 r., a w kolejnym roku na otwartym stadionie został wicemistrzem Starego Kontynentu. Dwukrotnie wystąpił na igrzyskach olimpijskich. W 2016 r. w Rio de Janeiro w finałowym konkursie nie zaliczył żadnej próby. Pięć lat później w Tokio nie przeszedł eliminacji.