Sylwia Bogacka: Dziś kobiety w wojsku są traktowane na równi z mężczyznami
Rozmowa z Sylwią Bogacką, wicemistrzynią olimpijską z Londynu (2012) w strzelectwie
Co pani czuła, widząc się pierwszy raz w mundurze? Dumę? Człowiek staje się ważniejszy?
Nigdy nie miałam poczucia, że jestem lepsza, że mundur mnie wywyższa. Ale faktycznie coś się zmienia. Podobnie jak wtedy, kiedy zakłada się strój reprezentacji – człowiek czuje, że to go do czegoś zobowiązuje, zachowuje się inaczej niż w cywilnym ubraniu, ma świadomość, że reprezentuje już nie tylko siebie, ale przede wszystkim swój kraj i armię, w której imieniu występuje. Pierwszy raz miałam na sobie mundur podczas ceremonii otwarcia wojskowych igrzysk olimpijskich w Rio de Janeiro w 2011 r. Był pożyczony, ale na szczęście pasował perfekcyjnie. Jedynie trzeba było przerobić pagony – koleżanka, do której należał mundur, była wyższa rangą, więc musiałam odpruć stopnie, a później z powrotem je naszyć. Bardzo miło wspominam moment, kiedy z innymi zawodniczkami przebrałyśmy się w mundury i stanęłyśmy do wspólnego zdjęcia.
Patrząc z czysto kobiecej perspektywy: czy podoba się pani sobie w mundurze? Pasuje pani krój, kolor?
Zawsze było mi w nim wygodnie – mundury wyjściowe i galowe są szyte na miarę. Służyłam w wojskach lądowych, a mundury tej formacji są wyjątkowo ładne. Uniform marynarki wojennej też mi się podoba. Całe szczęście, że nie trafiłam do lotnictwa, bo w tym przypadku akurat kolor mniej by do mnie pasował.
Mówią o pani: pierwsza snajperka w wojskach lądowych RP. Taki tytuł zobowiązuje?
Brzmi poważnie! Interesowałam się trochę losami kobiet w armii podczas II wojny światowej. Trudno mi się z nimi porównywać. To były prawdziwe snajperki, a ja strzelam wyłącznie do tarczy. Miło mi, że ktoś mnie tak tytułuje, ale sama nigdy się w ten sposób nie postrzegałam. To duże zobowiązanie. Jeszcze mocniej to odczułam podczas ceremonii dekoracji na igrzyskach olimpijskich w Londynie w 2012 r. Zapamiętam tę chwilę do końca życia. Kiedy założono mi na szyję medal olimpijski, zaskoczyła mnie jego waga. Powiedziałam: „Ojejku, jaki on ciężki!”. Pan, który mnie dekorował, podniósł głowę, spojrzał na mnie i odrzekł: „Odpowiedzialność waży”. Dopiero później zrozumiałam, co miał na myśli.
Inne osoby zaczęły mieć oczekiwania wobec pani?
Do tamtej pory dziennikarze nieszczególnie interesowali się moją dyscypliną. Startujemy pierwszego dnia po otwarciu igrzysk, nasze zmagania zaczynają się dość wcześnie, bo już o ósmej rano. W strzelectwie nie ma więc tłumów na trybunach ani spektakularnego dopingu kibiców. Dziennikarzom zazwyczaj nie chce się siedzieć i patrzeć. A kiedy okazało się, że Polka zdobywa medal, byli źli, że to przegapili. Mieli do mnie pretensje, byli wręcz oburzeni: „Jak to? Dlaczego pani nic nie mówiła? Dlaczego nikt ze związku nie wspomniał, że jest pani faworytką? Trudno było do pani dojechać!”. Faktycznie, metro nie dojeżdżało pod samą strzelnicę, trzeba było przejść kawałek (śmiech).
To niemal identyczna historia jak w przypadku Władysława Karasia, pierwszego polskiego medalisty olimpijskiego w strzelectwie. Nikt nie spodziewał się takiego sukcesu i kiedy Karaś walczył na strzelnicy, na miejscu nie było żadnego polskiego korespondenta.
Rzeczywiście u mnie było podobnie. Dziennikarze zjechali się dopiero w połowie finału. Zdążyli na końcówkę. Rzecz jasna zielonogórscy dziennikarze zawsze są ze mną na igrzyskach, również wtedy towarzyszyli mi od pierwszej minuty. Nie byli zaskoczeni wynikiem i śmiali się z całego zamieszania. Kiedy walczyłam o medal w Londynie, finały były jeszcze stosunkowo krótkie, medialne, widz się nie nudził. Teraz są coraz dłuższe. Czas antenowy jest drogi i telewizje nie chcą transmitować godzinnych zmagań w dyscyplinie, która nie jest tak popularna jak piłka nożna. U nas nie widać emocji. Choć ja akurat mam opinię zawodniczki z temperamentem, wszyscy się mnie zawsze bali.
Tak? A jak się objawia pani temperament na strzelnicy?
U mnie co w sercu, to i na języku. Potrafię się zdenerwować. Czasem ponoszą mnie emocje, choć dojrzałam do tego, że nie warto się im poddawać. Nie przytrafiają mi się już tak spektakularne wybuchy jak rzucanie rękawicą czy zejście ze stanowiska w trakcie zawodów. Bywało, że sędzia chciał mi zwrócić uwagę i dostawał taką burę, że później nikt do mnie nie podchodził. A ja wymagałam tylko tego, czego uczył mnie tata. Kiedyś pojechaliśmy na lokalne zawody i zostałam w nich oszukana: sędzia, widząc, że mam potencjał i mogę odebrać zwycięstwo jego faworytce, skrócił czas. Nie przypilnowałam tego, nie zdążyłam oddać ostatniego strzału i przegrałam zawody. Po tamtym incydencie nauczyłam się przepisów, dziś mam je w małym palcu: od zasad technicznych, przez te dotyczące strzelnicy, stroju, broni, aż po wszystkie możliwe sytuacje, jakie mogą się zdarzyć na zawodach, włącznie z tym, co można oprotestować. Tego samego wymagałam od sędziów. Jeśli któryś popełnił gafę, potrafiłam być dosadna i wytknąć mu nieprzygotowanie.
Ciekawa sprawa z tym pani charakterem. Prezes Gwardii, Jerzy Kawecki, mówił o pani w jednym z wywiadów: „Pracowita, cicha, spokojna, ale potrafiąca walczyć o swoje. Ma cechy niezbędne do osiągania wielkich sukcesów, a przy tym nie wywyższa się i nie robi z siebie gwiazdy”. A pani sama przyznaje, że bywa porywcza. Czy to znaczy, że na strzelnicy jest pani inną osobą niż poza nią?
Na pewno! Gdy zakładam strój sportowy i wchodzę na stanowisko, staram się obudzić w sobie tę Sylwię, która jest potrzebna do strzelania. Zawsze wolałam trenować sama, bo kiedy coś się działo, mogłam się wkurzać tylko na siebie. Nie obarczałam innych swoimi wybuchami. Gdy jestem wśród zawodników, staram się panować nad emocjami. Już tak nie wybucham. Zrozumiałam, że czasem trzeba zachować zimną krew, dzięki niej można więcej zdziałać.
Które z tych cech przydają się w wojsku, a które przeszkadzają?
Mówienie wszystkiego, co się myśli, może przeszkadzać. Czasem lepiej podejść do sprawy dyplomatycznie, na chłodno i spokojnie porozmawiać z przełożonymi. Potrafię powiedzieć coś ostrzej, ale nigdy się nie zdarzyło, żebym z tego powodu dostała reprymendę. Raczej budziło to zaskoczenie i byłam dzięki temu poważnie traktowana. Wszyscy wiedzieli, że nie jestem szarą myszką, na którą można nakrzyczeć. Jeśli coś mi się nie podoba, odpalam jak z karabinu.
Strzelectwo to w armii chyba najbardziej wojskowa dyscyplina. Jakich predyspozycji wymaga?
Mogłoby się wydawać, że strzelec musi mieć świetny wzrok. A wcale tak nie jest. Podczas strzelania bardzo męczymy oczy, skutkiem czego dość szybko rozwijają się u strzelców wady wzroku. Dziś nie stanowią one przeszkody. Możemy używać okularów korekcyjnych albo przejść operację ratującą wzrok.
Jeśli chodzi o temperament, to – jak widać na moim przykładzie – takie cechy jak nerwowość i nadpobudliwość nie wykluczają ze strzelectwa. Wręcz przeciwnie! Zawodnicy bardziej żywotni, aktywni mają świetne wyniki. Strzelectwo to sport, który uczy opanowania, samokontroli. Jestem trenerką i słyszę, jak rodzice się martwią: „Moja córka jest taka ruchliwa, biega, wszędzie jej pełno, nie usiedzi pięciu minut”. Mówię: „Proszę się nie przejmować, tylko obserwować, co się będzie działo”. Dzieci szybko zdają sobie sprawę, że wystarczy opanować emocje, by od razu uzyskać lepsze wyniki.
Można mieć w sobie nadmiar emocji, wystarczy tylko nauczyć się je kontrolować?
Właśnie! Nie należy wykluczać kogoś tylko dlatego, że nie potrafi się opanować. Strzelanie uczy samokontroli, a trochę temperamentu i nadpobudliwości też się przydaje. Czasem trzeba się wkurzyć, tupnąć nogą, zresetować po błędach i wystartować od nowa. Dobrą cechą w tym sporcie jest upór. Jako trenerka patrzę przede wszystkim na to, czy uczeń chętnie podejmuje wyzwania. Musi mieć w sobie ciekawość świata. Jeśli dziecko szuka rozwiązań, to wiem, że będzie z niego dobry strzelec. To sport indywidualny, nie da się powiedzieć: „Rób tak i tak, a osiągniesz sukces”. Owszem, obowiązuje metodyka nauczania, trzeba opanować podstawy. Z czasem jednak zawodnik się rozwija, nabiera doświadczenia i zaczyna szukać własnej drogi. Z pozoru wydaje się, że każdy strzela tak samo. W rzeczywistości wszystko robi się inaczej, po swojemu. Jeśli ktoś tylko kopiuje innych, to daleko nie zajdzie.
Jest pani amatorką mocnych wrażeń również poza strzelnicą. Trenuje pani sporty ekstremalne: kitesurfing, żeglarstwo, narciarstwo zjazdowe.
Nigdy nie byłam typową dziewczynką w różowej sukience. Do dziś nie cierpię różu! Kiedy dostawałam lalki, zawsze grzecznie dziękowałam i odkładałam je na półkę, zamiast tego brałam samochodzik albo gumowego konika. Pomagałam tacie przy aucie, uwielbiałam grzebać w tych wszystkich częściach i śrubkach. Tata był żeglarzem, trochę jeździł na nartach. Ja też uprawiałam narciarstwo zjazdowe. Z nartami biegowymi szybko się pożegnałam, strasznie mnie nudziły.
Z łatwością nauczyłam się żeglarstwa. Szło mi na tyle dobrze, że po trzech czy czterech latach wspólnych rejsów tata zostawił mi jacht i powiedział: „Weź koleżanki, możecie opłynąć Mazury”. Nigdy mnie do niczego nie zmuszał, a jeśli chciałam czegoś spróbować, mówił: „Dobra, to zaraz wszystko ci wytłumaczę”. Nie byłam lekkomyślnym dzieckiem, które do wszystkiego się rwie, zepsuje coś i nie ponosi konsekwencji. Przeciwnie, byłam wszystkiego ciekawa, ale ostrożna. A rodzice pomagali mi w tym, żeby to moje poznawanie świata było bezpieczne. Kiedy zaczęłam strzelać, zadbali, żebym trafiła do dobrego klubu, pod opiekę kogoś, kto się na tym zna, żebym pojechała na zgrupowanie. Tak było z każdą nową aktywnością w moim życiu.
Na przykład z rajdami samochodowymi?
Trochę się w nie bawiłam. Ale kiedy mam pasażerów w aucie, zdejmuję nogę z gazu. Nie prowadzę tak, jak bym chciała, ani tak, jak powinno się jechać podczas wyścigu. Wiedziałam, że nie zostanę dobrym kierowcą rajdowym. Kocham samochody, lubię grzebać przy aucie, naprawiać, potrafię wymienić całą skrzynię biegów. Daję sobie radę z większością podstawowych napraw. Rajdy to nie było moje przeznaczenie, ale umiejętności, których nabyłam, przydają się do dziś.
Armia daje podobną adrenalinę jak sporty ekstremalne?
Służba w wojskowych zespołach sportowych wygląda zupełnie inaczej niż poza nimi. W mojej karierze zakładałam mundur wyłącznie wtedy, gdy jechałam na zawody wojskowe. Przygodę z armią zaczęłam w Warszawie, w wojskach lądowych. Po jakimś czasie cały mój zespół skierowano do Zegrza. Dwa lata temu powstał Centralny Wojskowy Zespół Sportowy i przeniesiono mnie do Poznania. Służyłam tam jako strzelec. Kiedy zaciągnęłam się do wojska, wszystko działo się bardzo szybko. Rozmowy zaczęły się w sierpniu, a już w październiku wcielono mnie do armii, od razu w stopniu starszego szeregowego. Na początku listopada jechaliśmy na zawody wojskowe. Prawdziwy dłuższy pobyt w jednostce zaliczyłam dopiero po igrzyskach olimpijskich w Londynie. Minister postanowił wyróżnić awansem mnie i Damiana Janikowskiego. Musieliśmy przejść dwutygodniowe szkolenie sztabowe, skoszarowano nas. Niestety nie byliśmy na poligonie ani nie mieliśmy strzelania, czym byłam mocno zawiedziona. Miałam nadzieję, że postrzelam sobie z pistoletu maszynowego. Zamiast tego siedziałam i wkuwałam przepisy, zarządzenia i regulaminy. Miałam też szkolenia wewnętrzne, na których uczyłam się podstawowych rzeczy, jak sposób maszerowania czy oddawania honorów. Po 15 latach postanowiłam pożegnać się z armią. Przeszłam w stan spoczynku w stopniu sierżanta. Od stycznia 2023 roku jestem na wojskowej emeryturze.
Jak to się stało, że wybrała pani armię?
Nigdy sama bym nie wpadła na ten pomysł. Nie interesowałam się wojskiem, nie wiązałam z nim żadnych planów. Trenowałam w klubie wojskowym, a czasy były takie, że kluby strzeleckie były albo policyjne, albo wojskowe. Wszystko odbyło się trochę na wariackich papierach. To był 2007 rok, przełomowy moment, ważyły się losy sportu w wojsku. Istniały już wtedy zespoły sportowe, ale nie sprawdzały się najlepiej. Żołnierze wyjeżdżali czasem na zawody, a dla dowódcy jednostki to był tylko kłopot. Trzeba było wszystko zorganizować logistycznie, zadbać o hotel, podróż, a korzyści z wyjazdów były znikome – zawodnicy nie osiągali spektakularnych sukcesów. To byli ludzie, którzy poszli do wojska i choć wykazywali pewne predyspozycje do uprawiania strzelectwa czy sportów walki, nie byli jednak wyczynowymi sportowcami. W innych krajach już wcześniej zrozumiano, że najlepiej wziąć zawodowców i wcielić ich do armii, a później wysyłać na mistrzostwa, na których będą rywalizować z innymi zawodowcami. Trudno wymagać od 19-letniego chłopaka, który wstąpił do wojska i dopiero uczy się strzelectwa, by sprostał profesjonalnemu sportowcowi, trenującemu od 13. roku życia.
Nasi dowódcy musieli wybierać: albo zrezygnują z zespołów sportowych, albo rozwiążą to inaczej. Mój szef wyszedł wtedy z propozycją: „Słuchajcie, mam tu wicemistrzynię świata w strzelectwie, ona mogłaby trafić do armii, startować w zawodach i wygrywać”. To była szybka akcja. Dostałam SMS z pytaniem, czy chciałabym wstąpić do wojska. Odpowiedziałam trochę prześmiewczo, a okazało się, że to nie był żart. Postawiłam dwa warunki: po pierwsze nie zmieniam barw klubowych i zostaję w Zielonej Górze, a po drugie kalendarz startów wojskowych ani żadne szkolenia nie mogą wchodzić w konflikt ze sportem wyczynowym. Żeby nie było tak, że w czasie mistrzostw świata będę musiała przejść wojskowy instruktaż. Dostałam zapewnienie, że takie sytuacje się nie zdarzą. I dotrzymano słowa! Miałam obowiązki w wojsku, ale nigdy nie kolidowały one ze zgrupowaniami czy zawodami.
Jako żołnierz musiała pani złożyć przysięgę, a to poważne zobowiązanie wobec narodu i obywateli. Rozważała pani, że nastaną czasy, gdy będzie trzeba ją wypełnić?
Obrona swojego narodu, obywateli, rodziny byłaby dla mnie naturalną rzeczą. Nie zastanawiałam się nad tym głębiej, bo jest to dla mnie oczywiste. Zresztą uprawiam sport, który wymaga posiadania broni w domu. Dla mnie karabin jest jak nóż kuchenny. Mam go ze sobą całe życie, a w razie potrzeby nie zawahałabym się go użyć. Gdyby ktoś napadł na moje państwo, stanęłabym w jego obronie. Nie wiem, co zrobiliby inni sportowcy, którzy z bronią nie mają do czynienia na co dzień. Kiedy wybuchła wojna na Ukrainie, ten temat ożył. Wszyscy się zastanawialiśmy, jak to będzie.
Inaczej jednak strzela się do tarczy, a inaczej do żywego celu, mając przy tym świadomość, że ten człowiek też chce oddać strzał.
To prawda, na strzelnicy nikt do mnie nie celuje. Ale mam świadomość, że może się zdarzyć wypadek. Bywa tak, że ktoś popełni błąd, pójdzie rykoszet. Szczególnie w przypadku strzelania z pistoletu istnieje spore prawdopodobieństwo popełnienia błędu. Przydarzył mi się taki incydent, na szczęście nie z bronią palną, tylko pneumatyczną. Ból nie był duży. Myślę jednak, że adrenalina, do której jestem przyzwyczajona, i podejście taktyczne wypracowane w sporcie bardzo by mi pomogły w prawdziwej walce. Pamiętam, jak poszłam kiedyś z tatą na film do kina. W jednej ze scen panowała cisza i nagle rozległ się odgłos wystrzału. Wszyscy się poderwali, tylko my dwoje nawet nie drgnęliśmy. Naturalnym odruchem człowieka jest, by się schylić. Zamiast tego razem z tatą patrzyliśmy, z której strony padł strzał.
Do niedawna wojna była czymś odległym, znanym tylko z filmów, opowiadań. Dziś na Ukrainie giną ludzie. Czy ma pani tam przyjaciół sportowców?
Interesuję się historią, okresem II wojny, śledzę to, co się dzieje na świecie, i wiem, że konflikty toczą się cały czas w różnych zakątkach globu. Mam świadomość tego, że codziennie giną ludzie. Wiele razy byłam w Brazylii. Któregoś razu siedzieliśmy spokojnie przed hotelem, nagle słyszymy nieopodal strzały. Ktoś przybiegł, kazał nam się schować, bo za murem trwa strzelanina. Nie spanikowałam, bo nie raz spotkałam się z takimi sytuacjami.
Jeśli chodzi o sytuację na Ukrainie, to już wcześniej przewidywałam, że wybuchnie wojna. Dla kogoś, kto śledzi politykę, było oczywiste, że to tylko kwestia czasu. Wiedziałam, że Rosjanie zaatakują, że to nieuniknione. Większość moich znajomych wyjechała z Ukrainy, są teraz w różnych zakątkach świata. Część mieszka w Niemczech, część u rodziny w Stanach. Nie ze wszystkimi mam kontakt, nie znam losów każdego ze strzelców. Ale wiem, że wielu zostało w kraju. Nie cała Ukraina toczy wojnę, bliżej naszej granicy panuje względny spokój. Zawodnicy trenują na tyle, na ile pozwalają im warunki. Nie wszyscy są w wojsku.
W czasie pokoju sportowcy z CWZS dostarczają emocji sportowych. Czy w przypadku konfliktu ich zadania mogą się zmienić?
Gdy wybucha konflikt zbrojny, zmienia się większość przepisów i zasad. Sportowcy podpisali jednak specjalną klauzulę, mówiącą o tym, że w razie wojny jesteśmy na końcu listy mobilizacyjnej. Żołnierze, którzy odbywają normalną służbę i stacjonują w jednostkach wojskowych, idą na front jako pierwsi. Jeśli konflikt nie wymagałby masowego uczestnictwa w obronie kraju, sportowcy pozostaliby w swoich zespołach. Wystarczy, że będą pod telefonem, w stałej gotowości. Zostaną powołani dopiero, gdy nie będzie innego wyjścia. Już raz mieliśmy alarm, podczas kryzysu imigracyjnego na granicy z Białorusią. Zapewniono nas wtedy, że ta klauzula nadal obowiązuje.
W przeciwieństwie do kolegów z armii sportowcy pracują na chwałę swojej jednostki, odnosząc sukcesy w zawodach. Czy mają rozkaz uzyskania określonego wyniku i muszą go wykonać?
Na szczęście tak to nie wygląda. Nasi przełożeni to ludzie, którzy są związani ze sportem wyczynowym albo uprawiają go amatorsko. Wiedzą, że wykonanie takiego rozkazu byłoby fizycznie niemożliwe. Sport to nie fabryka. Tutaj nie ma matematyki, nie da się niczego wyliczyć. Do CWZS idą sportowcy, którzy mają już sukcesy na koncie. Doskonale wiedzą, jak pracować, jak się przygotowywać do zawodów. Mamy świadomość, że to nasza praca, za którą dostajemy pieniądze. A skoro możemy reprezentować kraj i armię na arenach międzynarodowych, staramy się to robić najlepiej, jak potrafimy.
Mamy jednak plany treningowe i musimy je realizować. Podczas gdy większość osób ma wolne soboty i niedziele, sportowców to nie dotyczy – w weekendy też trenujemy. Pamiętam, jak w święta Bożego Narodzenia mama lepiła pierogi, a ja stałam przy niej z karabinem. Strzelnica była zamknięta, więc musiałam zrobić trening na sucho. Czasem, kiedy mam gorsze momenty, myślę sobie, że wolałabym iść do normalnej pracy na osiem godzin i mieć później spokój. Bo sportem żyje się 24 godziny na dobę, 365 dni w roku. Nie mogę pójść na imprezę, wyjechać na weekend, bo albo chcę być dobrym sportowcem i osiągać sukcesy, albo chcę się bawić. Zrezygnowałam z armii, żeby odpocząć od takiego życia. Zdrowie już mi nie pozwala być zawsze dobrze przygotowaną. Przychodzą okresy załamania i są coraz dłuższe. To nie jest tak, że sportowcy w wojsku się obijają i biorą za to pieniądze. Czasem przyjeżdża szef, żeby zobaczyć, jak trenujemy, jakie mamy warunki, czy czegoś nam nie brakuje. Najwięcej zużywa się amunicji, choć potrzebne są też rękawice, pasy, części broni. Armia nam pomaga i zaopatruje nas, ale jesteśmy też kontrolowani i rozliczani ze swojej pracy.
Obowiązek godnego reprezentowania kraju i wojska realizowała pani zawsze w stu procentach. Cenniejsze są dla pani medale z zawodów wojskowych czy tych cywilnych?
Nie wartościuję medali w ten sposób. Wszystkie są dla mnie równie cenne. Moje trofea z mistrzostw świata, Europy czy igrzysk wojskowych wiszą w gablocie u prezesa, bo u mnie już się nie mieszczą. Na zawodach wojskowych spotykam się z tymi samymi zawodniczkami co na arenach międzynarodowych, dlatego wyniki w jednych i drugich zawodach są dla mnie równie ważne. Różnica polega na tym, że na cywilnych zawodach nie wolno mi wystąpić w mundurze – przepisy zabraniają używania strojów maskujących, musimy być w dresach reprezentacyjnych. Na zawody wojskowe, w zależności od ich rangi, zamiast trenerów przyjeżdżają koordynatorzy albo dowódcy. Oprawa też jest nieco ładniejsza i bardziej uroczysta. Na cywilnych imprezach od razu po finale odbywa się dekoracja zawodników. Podczas wojskowych zmagań ceremonia zamknięcia jest bardziej podniosła: wszyscy występują w galowych mundurach, następuje oficjalne wręczenie medali. Trwa to dłużej, ale jest bardzo widowiskowe.
W życiu każdego sportowca zdarzają się trudne chwile, ale to właśnie one kształtują charakter i pomagają stać się silnymi ludźmi. Czy w pani karierze przydarzyły się takie sytuacje?
Miałam parę dołków. Przed igrzyskami w Atenach nic mi się nie udawało. Nie szło mi na uczelni, w życiu prywatnym ani na strzelnicy. Pomyślałam: „Niech się już to wszystko zawali!”. Dano mi nieco ponad pół roku na kwalifikację do igrzysk. W strzelectwie nie jest to takie proste. Został mi jeden puchar świata, miałam nikłe szanse, że się powiedzie. Postanowiłam, że jeśli nie zdobędę kwalifikacji, to żegnam się ze sportem, kończę studia i idę do pracy. Traf chciał, że się udało i pojechałam do Aten.
Kolejny moment kryzysowy miał związek z kontuzją. W takich sytuacjach sportowiec zostaje zwykle sam. Trochę mnie to podłamało psychicznie. Ale powiedziałam sobie, że ja nie z tych, co się poddają. Był też dłuższy okres, kiedy miałam bardzo słabe wyniki. Martwiłam się, że przełożony będzie zły. Przy okazji opiniowania powiedziałam mu o swoich obawach i problemach. Wbrew temu, co mogłoby się wydawać, mamy w wojsku dobre relacje z dowództwem. Szef, były sportowiec, powiedział: „Sylwia, wiem, że czasem przychodzi taki moment. Trzeba go po prostu przetrwać. Masz gorszy rok, ale niczym się nie przejmuj, trenuj spokojnie. Jak będę mógł ci pomóc, wystarczy słowo”. Jego decyzja o tym, żeby we mnie zainwestować, była słuszna. Rok później pojechałam na igrzyska do Londynu i przywiozłam medal. Teraz mam kolejny moment kryzysowy, w moim życiu dużo się zmienia. Pożegnałam się z wojskiem, przytrafiła mi się poważna kontuzja, która skończyła się operacją. Dwa razy leżałam na stole operacyjnym, bo lekarz popełnił błąd. Myślę jednak, że najtrudniejszy moment jest jeszcze przede mną. Mam na myśli oficjalne pożegnanie się ze sportem. Pewnie nigdy nie rozstanę się ze strzelaniem definitywnie, ale to już nie będzie sport wyczynowy.
Strzela pani w specjalnym stroju, który chroni ciało przed urazami związanymi z obciążeniem. Czy strzelectwo może mieć negatywne skutki dla zdrowia?
I to jakie! Komuś, kto patrzy z boku, wydaje się, że strzelec tylko sobie stoi albo leży, zero wysiłku. Tymczasem żeby oddać dobry strzał, czy to z bliska, czy na snajperskich dystansach, np. 1,5 km, muszę wypuścić z płuc ponad 70% powietrza. Płuca są jak bęben. Kiedy w niego uderzysz, pojawiają się drgania. A gdy skóra nie jest napięta, nie ma drgań. Wypuszczamy więc powietrze i cały czas jesteśmy na głodzie tlenowym. Nie znam innej dyscypliny, w której zawodnik w momencie wyrzutu adrenaliny musi stać spokojnie i go hamować. W każdej innej konkurencji, czy to w szermierce, sztukach walki, lekkoatletyce, zawsze jest się w ruchu. U strzelców takie zachowanie jest nienaturalne. Następuje wyrzut adrenaliny, jesteśmy niedotlenieni, a musimy mieć dużą wytrzymałość. Na którymś AWF-ie przeliczono, że wysiłek strzelca na cztero-, pięciogodzinnym treningu strzeleckim jest taki sam jak po przerzuceniu trzech i pół tony węgla! To ogromny wysiłek dla organizmu. Dodatkowo staramy się wyłączać z pracy niektóre grupy mięśni. Strzelec potrafi w niewiarygodny sposób kontrolować ciało. Robimy to, żeby zmniejszyć drgania. Potrafię wyłączyć część mięśni, których w danej chwili nie potrzebuję. Strzelcy mają słabe mięśnie brzucha, bo nie biorą one udziału w strzelaniu. Za to mięśnie kręgosłupa mamy tak silne, że kręgosłup często boli. Stroje strzeleckie są sztywne, żeby pomagać nam utrzymać pion, gdy wyłączamy zbędne mięśnie.
Kariera sportowca nie trwa długo i jest obarczona ryzykiem kontuzji. Wojsko daje finansową stabilizację. Czy ten aspekt był dla pani ważny?
Oczywiście. Myślę, że większość sportowców odpowie tak samo. Ktoś, kto nie należy do dobrego klubu, musi trenować praktycznie na własną rękę i nie dostaje za to żadnych pieniędzy. A klub zapewnia strzelnicę, amunicję, tarcze, pokrywa koszty wyjazdów na zawody, daje trochę sprzętu. Resztę wydatków pokrywa zawodnik, a w praktyce – jego rodzice, bo strzelcy to przeważnie młodzi ludzie. Jeśli więc można zapewnić sobie stabilizację finansową dzięki służbie w armii, to sportowcy z tego korzystają. Wstąpiłam do wojska tuż po tym, jak zdobyłam srebrny medal mistrzostw świata. Dostałam za to nagrodę w wysokości kilku tysięcy złotych – i tyle. W tamtym czasie nie miałam nawet stypendium ze związku. Zdawałam sobie sprawę, że w sporcie nie da się cały czas być na szczycie. Musiałabym mieć sztab ludzi, którzy planowaliby moje treningi, układali dietę, zapewniali sprzęt i amunicję. Jest to możliwe, ale niezwykle kosztowne.
Rodzice i tak dużo zainwestowali w to, żebym mogła uprawiać strzelectwo. Pierwsza w Polsce miałam prywatną broń sportową – to była decyzja mojego taty. W tamtym czasie zawodnicy korzystali z broni klubowej albo związkowej, ale to były takie karabiny, że równie dobrze mogłam strzelać z zamkniętymi oczami i nie byłoby różnicy w celności. Propozycja wstąpienia do armii pojawiła się więc w dobrym momencie. Miałam medal, dzięki któremu stałam na lepszej pozycji, i to była moja karta przetargowa. Przyjęto mnie do pracy, miałam pewność, że każdego miesiąca dostanę pensję. Nie musiałam się martwić, kiedy nadszedł rok słabszych wyników. Jeśli przydarzy się kontuzja i sportowiec nie startuje w zawodach, traci źródło finansowania. A w wojsku zawsze otrzyma się pomoc, do tego zawodnik ma ubezpieczenie zdrowotne.
Czy to prawda, że pani przygoda ze strzelaniem zaczęła się po spotkaniu na strzelnicy Renaty Mauer?
Strzelam dzięki tacie. To on wystąpił o pozwolenie na broń i jeździł na strzelnicę, pistolet w domu był dla mnie normalną rzeczą. Towarzyszyłam tacie na strzelnicy, bo chciałam przyjrzeć się z bliska, jak wygląda strzelanie. Na jeden z egzaminów pojechaliśmy do Wrocławia i to tam spotkałam Renatę. Któryś z trenerów zapytał mnie, ile mam lat i dlaczego jeszcze nie trenuję. Powiedziałam, że mieszkam za daleko, żeby dojeżdżać na treningi. Okazało się, że u nas, w Jeleniej Górze, też była strzelnica. Pojechałam z tatą ją obejrzeć. Warunki były spartańskie, prowadzący ją człowiek nie miał nic wspólnego ze sportem wyczynowym. Mimo wszystko jeździliśmy tam postrzelać w weekendy. Któregoś dnia tata zapytał: „To jak, chciałabyś to robić na poważnie?”. Odpowiedziałam: „Dlaczego nie!”. Trzy lata później trafiłam do kadry i jestem w niej do dziś.
Trening strzelecki to miliardy powtórzeń właściwych złożeń do strzału. Wojsko to dyscyplina, wyczerpujące ćwiczenia i powtarzanie wciąż tych samych czynności. Jednym słowem: koszmar. Dla pani chyba wręcz przeciwnie?
Mam taką dziwną cechę, że lubię drobne, żmudne prace. Dla większości ludzi powtórzenie tej samej czynności w taki sam sposób 10 tys. razy byłoby ogromnym wyzwaniem. A ja na treningu oddaję 100–150 strzałów w jednej postawie. Przez dwie–trzy godziny robię cały czas to samo. Wszystko jest kwestią treningu. Gdy zaczynałam, oddawałam po kilka czy kilkanaście strzałów. Ich liczba zwiększała się stopniowo. Młody zawodnik, który dopiero zaczyna, nie byłby w stanie wykonać takiego treningu bez przygotowania. Nieuczciwie byłoby wrzucić kogoś na głęboką wodę. Zawsze zaczyna się stopniowo, od małych kroczków. Z czasem dochodzi coraz więcej elementów.
Polskie wojsko, wzorem innych armii, otwiera się na panie, a one z tego korzystają. Jak kobiety odnajdują się w takiej roli?
Mam koleżankę, która wstąpiła w szeregi armii już w 2001 czy 2002 r. Kobiety dopiero zaczynały wstępować do wojska. Wiem, że koleżance nie było wtedy łatwo. Musiała przełamywać panujące stereotypy i uprzedzenia. Gdy spotykałyśmy się na zawodach, widziałam, że jest bardzo zmęczona. Na każdym kroku próbowano jej udowodnić, że nie nadaje się do służby, że jest słabsza, gorsza i że kobieta w armii to nieporozumienie. Chcieli się jej pozbyć za wszelką cenę. Musiała dwa razy bardziej się starać, dwa razy szybciej biegać, przekonywać dowódcę, żeby pozwolił jej jeździć na zawody. Ale to było 20 lat temu. Tamte czasy minęły, wszystko się zmieniło. Dziś kobiety są traktowane na równi z mężczyznami. Nie miałam poczucia, że jestem traktowana gorzej niż koledzy. Nie spotkałam się z dyskryminacją. Co więcej, w armii wśród sportowców trenujących strzelectwo jest więcej kobiet niż mężczyzn.
Drobna, delikatna kobieta trenująca z wielkim karabinem, na dodatek w wojskowym mundurze. To może wywoływać lekki dysonans. Powiedziała pani w jednym z wywiadów: „O tym, czy ktoś nadaje się na żołnierza czy marynarza, nie decyduje postura, wygląd zewnętrzny, ale charakter”. Jaki zatem charakter jest potrzebny?
Przede wszystkim trzeba być upartym. W przeciwnym razie nie osiągnie się celu. Ktoś, kto się szybko poddaje, szybko też kończy karierę. Potrzebna jest duża asertywność, ale również empatia. W niektórych dyscyplinach zawodnicy daliby się pokroić, żeby rywal przegrał. W strzelectwie tego nie ma. Pomogłam kiedyś swojej największej rywalce. Widzę tę samą cechę u niemal wszystkich strzelców. Na pewno nie można spocząć na laurach. Zastanawiałam się dawniej, co się stanie, gdy zdobędę medal olimpijski. Widywałam innych olimpijczyków, niektórych dobrze znam. Zawsze zależało mi na jednej rzeczy: chciałam pozostać sobą. Myślę, że mi się to udało. Kiedyś koleżanki powiedziały mi przy winku: „Bałyśmy się, że sodówka uderzy ci do głowy. Tak się na szczęście nie stało. Masz charakter, potrafisz się wkurzyć, powiedzieć, co myślisz. Ale sukces cię nie zmienił”. Cały czas jestem tą samą osobą. Może tylko trochę się uspokoiłam.
Wspomniany wcześniej Władysław Karaś angażował się w ruch narodowo-wyzwoleńczy, odkąd skończył 14 lat. Walczył w Legionach Polskich, Polskiej Organizacji Wojskowej, pracował w wywiadzie. Wybuch II wojny przerwał jego karierę sportową. Walczył w Armii Krajowej. Został schwytany przez Niemców i zamordowany. Czym dziś jest patriotyzm?
To jedno z najtrudniejszych pytań. Trudno odpowiedź ubrać w słowa, a nie chcę używać tych najbardziej ogranych. Odwiedziłam wszystkie kontynenty, zdarza się, że spędzam pół roku w jakimś kraju, jednak zawsze wracam do Polski. Nie wiem, czym to jest spowodowane. Słowa nie oddadzą tego, czym jest dla mnie patriotyzm. Porównałabym to do matczynej miłości. Z tym uczuciem się nie dyskutuje, nie podważa się go, ono stoi ponad wszelkimi granicami. Jest bezwarunkowe.
Sylwia Bogacka
Urodzona 3 października 1981 r. w Jeleniej Górze. Reprezentantka Polski w strzelectwie sportowym, wicemistrzyni olimpijska z Londynu (2012) w konkurencji strzelania z karabinu pneumatycznego. Wieloletni żołnierz Wojska Polskiego, obecnie w stopniu plutonowego w Centralnym Wojskowym Zespole Sportowym. Treningi strzeleckie podjęła w 1994 r. w Polonii Zielona Góra. Jako 18-latka wywalczyła brązowy medal mistrzostw Europy. Na igrzyskach olimpijskich zadebiutowała w 2004 r. w Atenach. W strzelaniu z karabinka sportowego (trzy postawy) zajęła 17. miejsce w eliminacjach i nie zakwalifikowała się do finału. W 2012 r. w Londynie odniosła życiowy sukces, zostając wicemistrzynią olimpijską w strzelaniu z karabinu pneumatycznego. Tuż za podium uplasowała się z kolei w strzelaniu z karabinu sportowego (trzy postawy). Sylwia Bogacka ma w dorobku również złoty medal mistrzostw świata (drużynowo, 2014 r.) oraz srebrny – indywidualnie, 2006 r.