Paweł Wojciechowski: Mundur zawsze budził mój podziw

Rozmowa z Pawłem Wojciechowskim, tyczkarzem, mistrzem świata z Daegu (2011)

Służba w wojsku wymaga poświęcenia i zdyscyplinowania. Takie same cechy musi mieć sportowiec, jeśli chce osiągać sukcesy. Czy to dlatego tak wielu zawodników zakłada mundur?

Myślę, że tak. Jedno nie wyklucza drugiego, przeciwnie – służba w wojsku współgra ze sportem. W jednym i drugim potrzebny jest upór w dążeniu do celu. Sportowiec w naszym kraju nie ma zapewnionego bytu, nawet gdy osiągnie tytuł mistrza w swojej dyscyplinie. Dlatego zawodnicy, z natury przyzwyczajeni do startowania z orłem na piersi, z wielką dumą i honorem reprezentują kraj również w mundurze.

Czy łączenie obowiązków nie jest problemem?

Wręcz przeciwnie! Wojsko pomaga w karierze sportowej, zapewniając finansową stabilizację. Spójrzmy, ile medali z igrzysk olimpijskich przywieźli żołnierze. To nie byle co!

Jakie cechy sportowca przydają się w wojsku?

Zawodnicy miewają kłopoty z zaufaniem do trenera. To mnie nie dotyczy. Nie analizuję tego, co mówi szkoleniowiec. Wykonuję polecenia bez zadawania pytań, bo mam do niego pełne zaufanie. Z tego biorą się wyniki w sporcie. Tak samo jest w wojsku z wykonywaniem rozkazów. Ambicja, dyscyplina, trzymanie się wytyczonych reguł, determinacja, niepoddawanie się, walka do samego końca – to cechy łączące sportowca i żołnierza. Niejednokrotnie zdarzały mi się sytuacje, w których ktoś inny może by się poddał. Mnie udawało się wyjść z opresji. Wiedziałem, że muszę zrobić wszystko, żeby zachować twarz.

Paweł Wojciechowski: Wykonuję polecenia trenera bez zadawania pytań, bo mam do niego pełne zaufanie. Fot. Tytus Żmijewski / PAP

Jakie były najtrudniejsze momenty w pana karierze sportowej, kiedy trzeba było wykazać się taką determinacją?

Wiele razy zmagałem się z kontuzjami. Sportowiec, który nie startuje w zawodach, nie zarabia. Gdyby nie kontrakt z wojskiem, który zapewnia mi płynność finansową, pewnie musiałbym zrezygnować ze sportu. Tak było po igrzyskach olimpijskich w Londynie. Na treningu złamałem kość jarzmową i przez rok nie pokazywałem się na arenach międzynarodowych. Podobnie było, gdy wstąpiłem do wojska w 2008 r., będąc na sportowym szczycie. Doznałem kontuzji i wiele osób postawiło na mnie krzyżyk. Byłem już w armii i chciałem uniknąć blamażu. Musiałem wziąć się w garść. Efekt był taki, że w 2011 r. zostałem mistrzem świata.

Teraz też jestem w dość trudnym okresie sportowej kariery. W miarę upływu lat przygotowanie do zawodów przychodzi mi z coraz większym trudem. Wypadki, których doświadczyłem, uprawiając sport, odcisnęły piętno na mojej psychice. Ale jestem na dobrej drodze, z różnych stron dostaję zielone światło. Dzięki sukcesom, które osiągałem do tej pory, wielu ludzi nadal we mnie wierzy, a to pozwala mi złapać wiatr w żagle. Mam nadzieję, że ten rok i igrzyska olimpijskie pokażą, że warto było we mnie inwestować. Wojsko sprawia, że nadal walczę o swoje marzenia.

Skok o tyczce to widowiskowa, ale też trudna i kontuzjogenna dyscyplina. Jak to się stało, że wybrał pan właśnie ją?

To nie była moja decyzja. Trenuję od dziewiątego roku życia, a chłopak w tym wieku nie myśli o przyszłości, o tym, co chce robić, gdy dorośnie. Żyje bieżącą chwilą. Największą rolę w mojej sportowej karierze odegrał i nadal odgrywa dziadek Alojzy. To on zaprowadził mnie na pierwszy trening, omówił wszystko z trenerem. Pierwsze sportowe kroki stawiałem właśnie jako tyczkarz. Zaczynałem od przygotowania ogólnego na sali gimnastycznej. Wybór dziadka był nieprzypadkowy. On też kiedyś skakał, poza tym dziadek znał trenera. Jak każde dziecko wolałem grać z kolegami w piłkę przed blokiem, ale wtedy dziadek mówił – a rodzice stawali po jego stronie – że albo idę na trening, albo się uczę. Nie było innej możliwości. Jak łatwo się domyślić, szedłem na trening. I ta przygoda trwa do dziś. Był ze mną na każdym treningu do chwili, kiedy stałem się pełnoletni.

Medaliści mistrzostw świata w skoku o tyczce, Daegu (Korea Południowa), 30 sierpnia 2011 r.
Od lewej: Kubańczyk Lázaro Borges (srebro), Paweł Wojciechowski (złoto) i Francuz Renaud Lavillenie (brąz). Fot. Jacek Kostrzewski / PAP

Wstępując w szeregi armii, mówił pan: „Wiem, że dzięki wojsku jestem lepszym sportowcem i lepszym człowiekiem. Czuję się dumny, że mogę nosić mundur żołnierza Wojska Polskiego i reprezentować kraj nie tylko na arenach sportowych”. W jakim sensie wojsko czyni pana lepszym?

Sportowiec, który jest w mundurze, może reprezentować swój kraj podwójnie. Nie każdy ma szansę dostąpić tego zaszczytu. Mnie się udało wysłuchać Mazurka Dąbrowskiego na podium mistrzostw świata. Czułem ogromną dumę! Jako sportowiec pomagam promować wojsko i zachęcać młodych ludzi, by wstępowali w jego szeregi.

Co pana do tego skłoniło?

Kiedy zaczynałem trenować, we wszystkich większych miastach istniały wojskowe kluby sportowe. U mnie w Bydgoszczy działał klub Zawisza. Wielu sportowców, chcąc się szkolić, przychodziło właśnie tam. Za czasów moich rodziców istniał powszechny obowiązek służby wojskowej – każdy mężczyzna szedł do wojska. Wziąłem z nich przykład i myślę, że dobrze byłoby dziś wrócić do tego obowiązku. Wojsko wychowuje młodych chłopaków na dorosłych mężczyzn.

Pana trenerzy, Roman Dakiniewicz i Wiesław Czapiewski, byli zawodowymi wojskowymi. Jaki mieli wpływ na pana decyzję o wstąpieniu do armii? Czy namawiali do tego?

Mój pierwszy trener Roman Dakiniewicz był emerytowanym majorem. Na treningach wprowadzał trochę wojskowego drylu. Jego podejście przynosiło rezultaty. Druga taka osoba nie pojawiła się już na mojej drodze sportowej. Był idealnym szkoleniowcem na początkowym etapie kariery. Nauczył mnie wszystkiego: od rozgrzewki, przez prawidłowy trening, po skok o tyczce. U niego liczyły się detale, każdy element musiał być dopracowany do perfekcji. Myślę, że to też jest cecha żołnierza: codzienne rutynowe czynności są wykonywane idealnie. Trener zachęcał mnie do pójścia wojskową drogą. Niejednokrotnie opowiadał o armii, o tym, jak służba zmieniła jego życie. Urodził się w 1937 r., wtedy życie w naszym kraju wyglądało zupełnie inaczej. Mimo wszystko zaszczepił we mnie myśl, by zostać żołnierzem.

Przez kolejne pięć lat trenowałem pod okiem mjr. Wiesława Czapiewskiego, nowego szefa grupy sportowej w Bydgoszczy. W tamtym czasie osiągnąłem wiele znaczących sukcesów. Oczywiście miałem też chwile zwątpienia. Trener wyciągnął mnie z marazmu i razem wróciliśmy na szczyt. Zostałem brązowym medalistą mistrzostw świata i mistrzem Europy. Major Czapiewski miał wielki wpływ na moją karierę. Był oficerem w grupie sportowej i jednocześnie moim przełożonym. Na treningach nie miałem absolutnie nic do powiedzenia, nie było żadnych dyskusji. Ale efekt był widoczny gołym okiem. Przyjaźniliśmy się z panem majorem. Ze smutkiem musiałem go pożegnać. Podczas igrzysk wojskowych w Wuhanie z wielkim poświęceniem zdobyłem złoty medal. Połamałem tyczkę, złamałem palec, ale czułem, że muszę tego dnia dać z siebie wszystko, aby uczcić pamięć trenera.

Roman Dakiniewicz, pierwszy szkoleniowiec mistrza świata w skoku o tyczce Pawła Wojciechowskiego. Fot. Łukasz Nowaczyk / Agencja Wyborcza.Pl

W wojsku jest pan starszym kapralem, w sporcie – byłym mistrzem świata. Jak postrzega pan swoją służbę wojskową? Czuje się pan bardziej żołnierzem czy sportowcem?

Wojsko i sport idą ze sobą w parze. Trudno te dwie rzeczy rozdzielić. Jestem żołnierzem od 2008 r., czyli praktycznie od początku kariery – mam tu na myśli wejście w świat wielkiego sportu, zdobycie medalu mistrzostw świata. To wtedy pojawiła się możliwość, by wstąpić w szeregi armii. Nie zastanawiałem się długo i po prostu skorzystałem z okazji. Zresztą który dorastający chłopak nie chciałby zostać żołnierzem? Mundur zawsze budził mój podziw, pociągała mnie związana z tym dawka adrenaliny. Żeby awansować, musiałem zdobyć po drodze kilka medali, zarówno na cywilnych, jak i wojskowych imprezach. Ale czekałem cierpliwie. Przeszedłem szkolenie na kursie podoficerskim i dziś z dumą noszę pagon na ramieniu. Mój przydział to Centralny Wojskowy Zespół Sportowy. Sport cały czas jest dla mnie najważniejszy, a dzięki wojsku mogę się dalej rozwijać. Idąc na trening, wykonuję swoją pracę – zarówno jako żołnierz, jak i sportowiec. Chciałbym zostać w armii jak najdłużej. Kto wie, jak potoczą się moje losy… Może za kilka lat skok o tyczce będzie już tylko wspomnieniem, za to kariera wojskowa będzie trwać nadal?

Gdy wstępował pan do armii, wojna była abstrakcją. Nikt nie myślał, że może do niej dojść. Czy brał pan pod uwagę, że kiedyś będzie trzeba walczyć z karabinem w ręku?

Jeśli dojdzie do takiej sytuacji, stanę w obronie Ojczyzny. Nie mam co do tego wątpliwości. Myślę, że każdy sportowiec-żołnierz jest na to gotowy. To bezdyskusyjna sprawa. Każdy z nas rozumie, jaka jest jego rola. Są czasy pokoju, ale w każdej chwili może wybuchnąć wojna. Przysięga to poważne zobowiązanie wobec narodu. Jako żołnierz i sportowiec jestem gotowy, by w razie potrzeby bronić swoich bliskich, sąsiadów i wszystkich rodaków.

Trener Wiesław Czapiewski i Paweł Wojciechowski przed konkursem skoku o tyczce podczas Memoriału Ireny Szewińskiej w Bydgoszczy, 11 czerwca 2019 r. Fot. Tytus Żmijewski / PAP

Jak w tej chwili wygląda pańska służba? Czy najważniejszym obowiązkiem jest zdobywanie medali?

Jesteśmy od tego, aby wzmacniać morale, promować Wojsko Polskie i zdobywać medale igrzysk olimpijskich. Dobrze nam to wychodzi. Na co dzień nie jesteśmy skoszarowani, większość czasu przebywamy na zgrupowaniach. A kiedy jesteśmy w domu, szkolenie wojskowe idzie w parze z treningiem sportowym. Nasze obowiązki są wyznaczane w taki sposób, żeby nie kolidowały z przygotowaniami do najważniejszych startów.

Miał pan szansę sprawdzić się już w warunkach może nie tyle bojowych, ile trudnych. W czasie kryzysu imigracyjnego w 2021 r. był pan na granicy z Białorusią i pomagał w jej zabezpieczeniu.

To było coś nowego, wyjątkowego, prawie jak warunki bojowe. Byłem tam po to, by wesprzeć żołnierzy, którzy wykonywali swoje obowiązki. Pomagaliśmy w pilnowaniu bazy, dawaliśmy z siebie wszystko. Oczywiście nie chcieliśmy wychodzić przed szereg i robić rzeczy, do których nie jesteśmy przeszkoleni. Tam byli żołnierze dużo lepiej od nas przygotowani. Ale jeśli mogliśmy zapewnić im nieco odpoczynku, by mogli strzec granicy, już samo to było cenne. Ten wyjazd otworzył mi oczy. Wiem, że jestem gotów zawsze i codziennie służyć krajowi. Mogę to powtórzyć w każdym momencie. Wiem, co chcę w życiu osiągnąć i do czego dążę. Zależy mi na tym, by nasza Ojczyzna była bezpieczna.

Sport, który rozwija tężyznę fizyczną, zawsze był przedmiotem zainteresowania wojska. W II Rzeczypospolitej miał on służyć odnowie narodu zarówno pod względem fizycznym, jak i duchowym. Dziś główną motywacją do uprawiania sportu jest dbanie o siebie.

My, jako zawodnicy, staramy się połączyć sport ze służbą wojskową. Pokazujemy, że warto trenować nie tylko po to, by wstawić ładne zdjęcie na Instagrama, ale też dlatego, że kiedyś może się to przydać do czegoś ważniejszego.

Sportowcy wielokrotnie udowadniali swoje przywiązanie do kraju. Stefan Adamczak, znakomity tyczkarz, olimpijczyk z Paryża w 1924 r., był chorążym Wojska Polskiego. Brał udział w walkach z bolszewikami i Ukraińcami. Zginął w 1939 r., walcząc w obronie Katowic.

Pod względem wyszkolenia fizycznego nie ma lepszych sportowców niż ci na poziomie olimpijskim. Nie oszukujmy się. Nie fair byłoby w takiej sytuacji nie wykorzystać tego, co wypracowaliśmy przez lata. Myślę, że dziś również każdy zawodnik byłby gotów zamienić dres na mundur i dawać przykład innym. Wiele osób obserwuje sportowców. W razie potrzeby damy sygnał, że idziemy w kamasze i stajemy w obronie Ojczyzny.

Stefan Adamczak w skoku o tyczce, lata 20. XX w. Źródło: Muzeum Sportu

Między żołnierzami walczącymi ramię w ramię tworzy się szczególna więź. Czy sportowcy też są gotowi pomagać sobie w każdej sytuacji?

Każdy zawodnik jest również kibicem. Występując na igrzyskach olimpijskich, mistrzostwach świata czy Europy, startujemy z orłem na piersi. Zbieramy medale do jednego worka i gramy do jednej bramki. Wspieramy się, nie ma między nami rywalizacji, tym bardziej że żołnierze-sportowcy należą do tej samej jednostki. Mimo że na co dzień trenujemy różne dyscypliny, to jako CWZS jesteśmy drużyną. Wiem, że zawsze mogę liczyć na kolegów. Za tymi ludźmi poszedłbym wszędzie.

Przeszedł pan wojskowe przeszkolenie. Ale ćwiczenia to coś innego niż prawdziwa walka na placu boju. Czy warto, by sportowcy, którzy na co dzień mierzą się z trudnymi sytuacjami, współpracowali z psychologiem, by wzmacniać psychikę?

Aspekt psychologiczny jest bardzo ważny zarówno w sporcie, jak i w wojsku. Kiedy byłem dzieckiem, mówiło się, że do psychologa idzie się z problemami. Dziś patrzymy na to inaczej. Psycholog może pomóc człowiekowi stać się lepszą wersją siebie. Też mam różne problemy, chociażby ze strachem. Skok o tyczce nie jest najłatwiejszą dyscypliną sportową. Trenuję już 25 lat. Za dużo widziałem i za dużo wiem, żeby się nie bać. Dlatego korzystam z pomocy psychologa, by pozbyć się strachu. To, w czym jesteśmy dobrzy, co nam wychodzi, jest w dużej mierze zasługą pracy z psychiką.

Mówi pan, że za dużo widział pan w sporcie, żeby się nie bać. Nasze pokolenie nie przeżyło wojny, nie znamy związanego z nią strachu, nie wiemy, jak wygląda rzeczywistość w okopach.

Nowe rzeczy zawsze są związane z przypływem adrenaliny. A jak coś się zna i wiadomo, czym to grozi, trudno się przełamać. Jeśli ktoś się sparzy, to nie włoży więcej ręki w ogień. Tak samo jest z moją dyscypliną. Gdy raz pęknie tyczka, trudno przełamać strach, odnaleźć na nowo pewność siebie i dalej skakać. A trzeba to robić. Sport pokazuje, że nie wolno się poddawać.

Tak samo jest z wojną. Na Ukrainie raczej nikt na co dzień nie rozmyślał o tym, że będzie trzeba stanąć w obronie Ojczyzny. Do czegoś takiego nie da się przygotować. Mimo świadomości, że może do tego dojść, łudzimy się, że nas to nie spotka. Ale kiedy przychodzi najgorsze, zaczynamy działać. Mam znajomych sportowców z Ukrainy i wiem, że kilkoro tyczkarzy aktywnie udziela się w walce z Rosją. Głęboko wierzę, że gdyby spotkało to nasz kraj, każdy sportowiec stanąłby do walki. Ja na pewno chwyciłbym za broń.

Czy swoją przyszłość widzi pan w wojsku, czy ma pan inny plan na siebie po zakończeniu kariery?

Cały czas czuję się niespełnionym sportowcem. Byłem mistrzem świata, mistrzem Europy, a chciałbym jeszcze dostać się do finału igrzysk olimpijskich. Jak dotąd nie udało mi się tego doświadczyć. Może to być trudne, w przyszłym roku skończę 35 lat. Ale gdyby się udało, byłoby to spełnieniem moich marzeń. Dziś skupiam się właśnie na tym. Nie myślę, co będzie potem. Wiem, że wojsko nie pozwoli mi zginąć. Było już wielu sportowców, którzy po zakończonej karierze nie wiedzieli, co ze sobą zrobić – i wtedy armia wyciągała do nich pomocną dłoń. Oni nadal mogą służyć Ojczyźnie, choć już nie na arenie sportowej, tylko militarnej. Ciekawi mnie, w jakim kierunku potoczy się moje życie, i nie wykluczam kariery wojskowej.

Czym dla pana jest patriotyzm?

To pokazywanie ludziom wartości i dawanie dobrego przykładu, współpraca z rodakami, jednoczenie się w najtrudniejszych momentach. Zawsze powinniśmy być jednością, szczególnie w tych niełatwych chwilach. Sport odgrywa taką właśnie rolę: łączy naród. Kiedy odbywają się zawody, wszelkie spory idą w zapomnienie, ludzie gromadzą się w tym samym celu. Gdy startuje Polak, czy to w skoku o tyczce, czy w jakiejkolwiek innej konkurencji, jesteśmy w niego wpatrzeni, kibicujemy naszemu reprezentantowi. Sport i wojsko są pod tym względem do siebie podobne. Budowanie społeczeństwa opartego na wspólnocie jest tym, co nazwałbym w dzisiejszych czasach patriotyzmem.

Paweł Wojciechowski

Urodzony 6 czerwca 1989 r. w Bydgoszczy. Lekkoatleta startujący w skoku o tyczce. Mistrz świata na otwartym stadionie (2011) oraz halowy mistrz Europy (2019). Żołnierz w stopniu kaprala w Centralnym Wojskowym Zespole Sportowym. Treningi tyczkarskie rozpoczął w wieku dziewięciu lat w Zawiszy Bydgoszcz. W 2006 r. został mistrzem Polski juniorów młodszych zarówno w hali, jak i na otwartym stadionie. Dwa lata później wywalczył srebrny medal mistrzostw świata juniorów. W 2011 r. zdobył tytuł młodzieżowego mistrza Europy, a następnie triumfował w mistrzostwach świata na otwartym stadionie. Kolejny medal światowego czempionatu, tym razem brązowy, przywiózł do kraju w 2015. Jeśli chodzi o sukcesy halowe, w 2019 r. wygrał mistrzostwa Europy, a dwa lata wcześniej stanął na najniższym stopniu podium tych zawodów. Paweł Wojciechowski trzykrotnie wystąpił na igrzyskach olimpijskich (2012, 2016, 2021).