Łukasz Krawczuk: Gdyby nie wojsko,nie byłoby tylu medali
Rozmowa z Łukaszem Krawczukiem, lekkoatletą, olimpijczykiem, halowym mistrzem świata w sztafecie 4 × 400 m w Birmingham, 2018
W 2018 r. pobił pan halowy rekord świata w sztafecie 4 × 400. Mówi pan, że to morderczy dystans. W wojsku też jest tak ciężko?
Żartujemy sobie w gronie czterystumetrowców, że to nie jest dystans dla normalnych. Ale to nie ja wybrałem 400 m, tylko one mnie. Robię to, w czym jestem dobry. Któregokolwiek sportowca zapytać, każdy powie, że jego dyscyplina jest najtrudniejsza, jednak 400 m to naprawdę największe wyzwanie. Gdy zawodnik biegnie, organizm czerpie energię z przemian beztlenowych. Wytwarza się kwas mlekowy, który dostaje się do krwi i upośledza układ nerwowy i mięśniowy. Stąd to ogromne zmęczenie na mecie. Ja sam należę do zawodników, którzy po biegu dochodzą do siebie z wielkim trudem. Są lekkoatleci, którzy przysiądą na pięć minut, pooddychają i wstają. Ja muszę poleżeć co najmniej 15 minut, by iść dalej. Zdarzało mi się nawet wymiotować.
Po czymś takim wojskowa zaprawa to pewnie bułka z masłem?
Rzeczywiście, to coś więcej niż wojskowa zaprawa. Zaprawa kojarzy mi się z porannym rozruchem, czymś przyjemnym i poprawiającym samopoczucie. Podczas szkolenia wojskowego trzymaliśmy się zasady, żeby pobiegać przed śniadaniem, i dopiero potem szło się jeść. To była milsza część dnia. A mój trening ma niewiele wspólnego z przyjemnością.
Czy to znaczy, że szkolenie wojskowe nie sprawiło panu trudności?
Nie, wręcz przeciwnie! To był dla mnie trudny okres. Szkolenie odbywałem w 2012 r. Przez trzy i pół miesiąca byliśmy skoszarowani w jednostce razem z innymi sportowcami. Dla lekkoatlety to sporo czasu. Zajęcia trwały od 6 rano do 15.30. Czasem mieliśmy szkolenie również po południu. Musiałem pogodzić trening z pozostałymi obowiązkami. W sportach indywidualnych każdy pilnuje siebie sam. Chciałem pogodzić jedno z drugim, a to nie było proste. Brakowało czasu, siły, energii. Okupiłem to dwiema poważnymi kontuzjami, które wyeliminowały mnie ze startów halowych. Patrząc z perspektywy czasu, widzę, że powinienem był trochę odpuścić, ale nie pozwalała mi na to ambicja młodego sportowca.
Czy to, czego nauczył się pan na szkoleniu, przygotowało pana do bycia żołnierzem?
Szkolenie pozwala się przekonać, czym jest służba zawodowa na danym stanowisku. Chodzi o to, żeby zapoznać się z podstawami: było dużo musztry, wpajania zasad żołnierskiego zachowania, sporo wytycznych dotyczących ubioru i zwracania się do innych żołnierzy oraz przełożonych, zajęcia na poligonie, nauka strzelania. Sporo teorii, trochę praktyki. Po przeszkoleniu każdy żołnierz dostawał się na jakąś specjalizację. O tym, za co będziemy odpowiadać, dowiadujemy się dopiero wtedy, gdy trafiamy do danej jednostki. Mnie przydzielono do saperów, ale nigdy nie poszedłem tą drogą.
Jak zmieniały się pana obowiązki w ciągu tych lat spędzonych w wojsku?
Przez 10 lat byłem żołnierzem w wojskowym zespole sportowym, później trafiłem do Centralnego Wojskowego Zespołu Sportowego. Szkolenia odbywały się w ustalonym rytmie, ale nie było tego aż tak dużo. Na co dzień nie chodziliśmy w mundurach. Każdy był oddelegowany do miejsca, w którym trenował, wyjeżdżaliśmy też na obozy. Musieliśmy systematycznie informować o swoich wynikach sportowych. Niedawno zmieniłem jednostkę. Przez cały ten czas miałem jedno zadanie: trenować i godnie reprezentować wojsko i kraj na zawodach sportowych. Dzięki temu, że dobrze wywiązywałem się z tego zadania, utrzymałem się długo w CWZS. To miejsce tylko dla czynnych zawodników, którzy reprezentują wysoki poziom sportowy. Nie udało mi się co prawda zdobyć medalu olimpijskiego, ale siódme miejsce na igrzyskach w Rio też było dla mnie wielkim sukcesem. Mam w swoim dorobku 10 medali mistrzostw Europy, medal mistrzostw świata, jestem wicemistrzem igrzysk wojskowych w Wuhanie w 2019 r. Niestety, przychodzi taka chwila w karierze sportowej, kiedy coraz trudniej o sukcesy. Tak też było w moim przypadku. Zdrowie nie pozwalało mi już osiągać tak dobrych wyników jak kiedyś i po 17 latach aktywności zakończyłem karierę sportową. Decyzja o przejściu na emeryturę przyszła naturalnie. Teraz jestem żołnierzem Centrum Szkolenia Wojsk Inżynieryjnych i Chemicznych we Wrocławiu, zatrudnionym na etacie instruktora wychowania fizycznego i sportu. Zadanie, które przede mną postawiono, jest trudne, ale i ważne: jestem odpowiedzialny za upowszechnianie sportu w wojsku. Jako instruktor będę brał udział w doskonaleniu sprawności fizycznej żołnierzy.
W armii sprawność fizyczna jest wyjątkowo ważna. Tymczasem w trakcie okupacji nie można było uprawiać sportu. Kiedy w końcu rozpoczął się zaciąg do Wojska Polskiego, okazało się, że stan zdrowia rekrutów jest fatalny. Więcej żołnierzy trafiało do szpitala na skutek chorób i urazów niż z frontu.
Tężyzna fizyczna jest ściśle powiązana ze sprawnością psychiczną i umiejętnością radzenia sobie w trudnych sytuacjach. Każdy żołnierz powinien móc sprostać wymaganiom służby.
W początkach II Rzeczypospolitej zdarzały się pułki, w których żołnierze nie potrafili wykonać podstawowych ćwiczeń gimnastycznych. Zaledwie 2–3% z nich umiało pływać. Podnoszenie poziomu kultury fizycznej stało się, obok walki z analfabetyzmem, najważniejszym zadaniem w powstającej armii. Pan nie ma chyba aż tak trudnego zadania?
To się jeszcze okaże (śmiech). Sprawność fizyczna całego społeczeństwa jest coraz gorsza. Zarówno wśród dorosłych, jak i dzieci i młodzieży. To wszystko idzie w złym kierunku. Nie chodzi tu o sposób prowadzenia lekcji wychowania fizycznego w szkołach. Problem w tym, że uczniowie często w nich nie uczestniczą. Są rodzice, którzy zwalniają dzieci z WF-u z zupełnie błahych powodów. Technologia, komputery, smartfony odciągają nas od sportu i zdrowego trybu życia. Może się okazać, że za kilka lat moje zadanie będzie jeszcze trudniejsze. Mam nadzieję, że ten negatywny trend się odwróci. CWZS ma za zadanie promować sport wśród żołnierzy. Za miesiąc będę egzaminatorem podczas pierwszego sprawdzianu z wychowania fizycznego. Na szczęście, z tego, co widzę, żołnierze wciąż jeszcze chętnie chodzą na siłownię i korzystają z hali sportowej.
W towarzystwach spod znaku Sokoła trenowano gimnastykę, lekkoatletykę, stawiano też na wychowanie patriotyczne. Świadomość uwarunkowań geopolitycznych przekładała się na dbałość o tężyznę fizyczną. Dziś ludzie ćwiczą, by być atrakcyjni, a nie ogólnie sprawni.
Nie stanęliśmy jeszcze oko w oko z zagrożeniem. Nasze pokolenie nie musiało bronić państwa. Nie pamiętamy, jak było kilkadziesiąt lat temu, gdy w kraju toczyła się wojna. Mimo tego, co dzieje się za naszą wschodnią granicą, nie wszyscy zdają sobie sprawę z powagi sytuacji. Dopóki nie przeżyjemy tego na własnej skórze i nie dotknie nas wojna, nie będziemy odczuwać strachu. Ale każdy powód, by ćwiczyć, jest dobry. Dzięki temu będziemy mieć sprawnych i wytrenowanych ludzi.
Jak zaczęła się pana przygoda z bieganiem?
Będąc w gimnazjum, wygrałem powiatowe zawody sportowe w Kłodzku. Po nich pojechałem na zawody wojewódzkie do Wrocławia. W biegu na 100 m, czyli na dystansie sprinterskim, zająłem piąte miejsce, przy czym byłem jedyną osobą w grupie, która nie trenowała wcześniej lekkoatletyki. Po biegu trener z Wrocławia podszedł do mojego nauczyciela WF-u i zaproponował, bym zaczął się szkolić pod jego okiem. Miałem 16 lat, mieszkałem z rodzicami w Kłodzku. Nagła przeprowadzka do dużego miasta, oddalonego o 100 km, była mało realna. Ale pojechałem tam w wakacje i zdecydowałem się rozpocząć naukę w szkole mistrzostwa sportowego we Wrocławiu. Zamieszkałem w internacie i zacząłem zawodowo trenować lekkoatletykę.
Co tak długo trzymało pana przy tym wyjątkowo trudnym dystansie?
Przez pierwsze trzy lata trenowałem biegi na 100 i 200 m, czyli krótkie sprinterskie dystanse, po których nie ma tak wielkiego zmęczenia. To nie były mordercze, wycieńczające treningi jak te, z którymi później miałem do czynienia. Po trzech latach trener Józef Lisowski dostrzegł we mnie potencjał do biegów na 400 m. Widział we mnie zawodnika, który mógłby zasilić szeregi sztafety. Okazało się, że jestem w tym dobry, dlatego mówię, że to ten dystans wybrał mnie, a nie ja jego.
Czy jako sportowiec miał pan gorsze momenty, kiedy musiał pan przezwyciężać słabości, lęki i zniechęcenie?
Szczególnie trudny moment w życiu sportowca przychodzi między 20. a 21. rokiem życia. Kończy się kariera juniorska i trzeba zdecydować, czy ćwiczyć dalej, czy zrezygnować ze sportu i wybrać inny sposób na życie: studia, pracę i tak dalej. W tym okresie życia najwięcej osób rezygnuje z kariery zawodniczej. W wieku 22 lat też musiałem podjąć taką decyzję. Moje wyniki w bieganiu się nie poprawiały, stałem w miejscu, do tego doskwierały mi kontuzje. Mimo to postawiłem na sport. Byłem cierpliwy, a po okresie zastoju zacząłem czynić postępy. Dzięki temu dostałem się do wojskowego zespołu sportowego – i tak dotrwałem w lekkoatletyce do 33. roku życia.
Na bieżni odnosił pan kolejne sukcesy. Skąd w takim razie decyzja o tym, żeby pójść do wojska? Czy sport panu nie wystarczał?
Przez 15 lat mieszkałem naprzeciwko biura przepustek Piechoty Górskiej. Miałem więc jednostkę wojskową po drugiej stronie ulicy. Odkąd się urodziłem, obserwowałem żołnierzy, byłem obyty z mundurem. Na małym chłopcu robiło to wrażenie. Poza tym mój dziadek był żołnierzem. Przeszedł na emeryturę, kiedy byłem jeszcze mały, więc w mundurze pamiętałem go tylko ze zdjęć. Kiedy dowiedział się, że chcę wstąpić do armii, był bardzo dumny.
W grupie sportowej, w której zaczynałem trenować, starszymi kolegami byli żołnierze wojskowego zespołu sportowego. Obserwowałem ich i uczyłem się od nich. Kiedy pojawiła się możliwość wstąpienia do służby, pomyślałem, że to może być dobra droga. Koledzy sportowcy jeździli na zawody, reprezentowali Wojsko Polskie i wracali z medalami. Też chciałem to robić – w Polsce i na świecie. To był główny powód, dla którego chciałem wstąpić do armii. Interesował mnie wyłącznie wojskowy zespół sportowy, a żeby się do niego dostać, musiałem osiągać dobre wyniki sportowe. Wejście na szczyt nie było łatwe. Ale byłem zdeterminowany i udało mi się trafić do zespołu, w którym służyli koledzy.
Sportowcy w wojsku mają zdobywać medale. Dzięki służbie nie mają problemu z finansowaniem treningów czy przygotowaniami do zawodów. Czy ten argument był dla pana przekonujący?
Wojsko to najlepsza droga dla sportowca, który uprawia dyscyplinę indywidualną. Będąc w CWZS, mogłem skupić się wyłącznie na treningach, na tym, żeby wyjechać na zawody i zaprezentować się na nich jak najlepiej. Miałem wsparcie wojska, wojskową pensję i nie musiałem martwić się o to, co zrobię, jeśli przytrafi mi się kontuzja i nie będę mógł się utrzymać ze stypendium. Jako żołnierz nie musiałem też wybierać między treningiem a pracą. Wojsko Polskie pomogło wielu młodym zdolnym zawodnikom. Gdyby nie armia, nie byłoby tylu pięknych karier sportowych i tylu medali, łącznie z olimpijskimi.
Został pan mistrzem świata w sztafecie w hali i rekordzistą świata, startował pan na igrzyskach w Rio de Janeiro. Ma pan w kolekcji kilka medali zdobytych w trakcie dużych imprez. Czy nawet na takim poziomie sportowiec nie jest pewien swojego bytu i tego, czy uda mu się utrzymać z biegania?
Na pewno są sportowcy, którzy utrzymują się wyłącznie z uprawiania swojej dyscypliny. Ale to niewielka grupka. Gdyby nie wojsko, moja kariera nie trwałaby tak długo. Mogłaby się zakończyć kilka lat wcześniej i mogłoby nie być tego najważniejszego medalu, kiedy biliśmy halowy rekord świata.
Sport to kształtowanie tężyzny fizycznej, ale także siły charakteru i umiejętności pokonywania trudności. Wszystko to powinno cechować również dobrego żołnierza. Czy to dlatego uważa pan połączenie munduru i sportu za wyjątkowo korzystne?
Tak. Będę popularyzował tę tezę w swojej pracy i starał się, żeby tak właśnie było. Sport nauczył mnie systematyczności i wytrwałości w dążeniu do celu. Dyscyplina, zaangażowanie, umiejętność podporządkowania się zasadom – to cechy, które powinien mieć zarówno żołnierz, jak i sportowiec. Gdy spotykam się z dziećmi, mówię im, że mają do czynienia z kimś, kto odniósł sukces w sporcie. Pokazuję medale, które zdobyłem, ale zawsze powtarzam, że zanim doszedłem do mistrzostwa, więcej było w moim życiu porażek niż zwycięstw. Najpierw trzeba upaść i się podnieść – dopiero wtedy dochodzi się do sukcesu. Trzeba mieć w sobie dużo determinacji i wytrwałości.
Czy współzawodnictwo sportowe jest w armii ważne?
Jestem właśnie na zawodach wojskowych w wieloboju żołnierskim. To już nie jest sport zawodowy, z jakim miałem do czynienia przez 17 lat. Ale walka, chęć zwycięstwa, duch fair play pozostają nieodłącznym elementem rywalizacji. Jestem pod wrażeniem zawziętości, z jaką żołnierze walczą o jak najlepsze wyniki. Podobne zaangażowanie widywałem na najważniejszych arenach w sporcie zawodowym.
Czy sportowcy są bardziej zdyscyplinowanymi żołnierzami? Czy łatwiej przyswajają sobie zasady służby?
Kilku znajomych zawodników zakończyło przygodę ze sportem wcześniej niż ja i wcześniej ode mnie trafili do wojska. Muszę powiedzieć, że sportowcy są w armii niezwykle pożądani. Dowódcy chwalą ich za to, jak wywiązują się ze swoich obowiązków służbowych. Docenia się ich i chętnie powierza im odpowiedzialne stanowiska. To, co wypracowali przez lata aktywności sportowej, przekłada się później na pracę w wojsku. Sportowiec dużo trenuje, musi dążyć do ideału. To zostaje w człowieku i po zakończeniu kariery zawodnik stara się nawiązać do tego, co było wcześniej, nieustannie dąży do perfekcji.
Armia zaprasza w swoje szeregi mistrzów sportu, którzy promują służbę wojskową. Czy będzie to miało przełożenie na sportowy i liczebny rozwój armii?
Miejmy nadzieję, że tak. Dobrze byłoby, żeby jak najwięcej ludzi sprawnych fizycznie wybrało dobrowolną służbę wojskową. Kiedy znana twarz zachęca do tego, by zostać żołnierzem, trafia to do młodych ludzi. A jeśli jest to sportowiec, to przekaz dociera do osób, które interesują się sportem i są aktywne fizycznie.
Janusz Kusociński to jeden z najlepszych polskich lekkoatletów. Był gwiazdą, wygrywał plebiscyty popularności. Dziś miałby pewnie konto na Instagramie i tysiące followersów. Walczył nie tylko na bieżni, lecz również na froncie. Czy młodzi ludzie interesują się historią sportu?
Wielu młodych ludzi nie zna nie tylko sportowców z przeszłości, lecz także tych współczesnych. Polski Związek Lekkiej Atletyki co roku organizuje memoriał imienia Janusza Kusocińskiego. Może dzięki temu jego nazwisko przebija się do szerszej świadomości.
W wojnie na Ukrainie zginęło co najmniej 220 sportowców oraz trenerów z tego kraju. Jedni ryzykują życie i walczą z karabinem w ręku, inni wspierają ojczyznę, zdobywając medale na zawodach sportowych.
Ukraina ma świetne zawodniczki w skoku wzwyż, jedne z najlepszych na świecie. One nadal biorą udział w zawodach, trenują poza granicami kraju. Pokazują, że są, wygrywają i że wojna nie zabiła w nich chęci do sportowej rywalizacji. Przypominają o Ukrainie, prezentując swoją flagę na najważniejszych zawodach, takich jak Diamentowa Liga czy halowe mistrzostwa świata. To bardzo dobrze, że najlepsi ukraińscy zawodnicy wspierają żołnierzy w ten sposób. Podnoszą ich morale, pokazują światu, że duch narodu nie umarł. Niekoniecznie trzeba udowadniać swój patriotyzm na polu walki. Można wspierać kraj i walczących, osiągając sukcesy w sporcie.
Albo organizując zbiórki na potrzeby wojska. W 1939 r. wielu sportowców w obliczu nadciągającej wojny oddawało zdobyte przez siebie puchary i medale, by dozbroić polską armię. Kusociński przekazał Funduszowi Obrony Narodowej złoty sygnet olimpijski.
Jeśli dojdzie do wojny, każdy będzie miał inne obowiązki. Nie wszyscy pójdą walczyć. Teraz sportowcy z CWZS mają za zadanie popularyzować służbę wojskową wśród społeczeństwa. Ich misja byłaby aktualna również w czasie wojny. Nadal byliby odpowiedzialni za kontakty z ludźmi, np. przez media społecznościowe. Sportowcy mogliby podnosić morale Polaków, zachęcać ich do wstępowania do armii lub chociażby przygotowywać na różne sytuacje kryzysowe. W wojsku jest wiele jednostek i specjalności. Są wojskowe oddziały kwatermistrzowskie, które nie mają nic wspólnego z walką. Nawet więc jeśli wybuchnie wojna, nie każdy żołnierz weźmie udział w walce.
Gdy wstępował pan do wojska, nic nie zapowiadało wojny. Wydawało się, że pokój jest trwały. Ostatni rok zweryfikował to myślenie.
Rzeczywiście sytuacja mocno się zmieniła. Moja rodzina przeżywa to nawet bardziej niż ja. Widzę niepokój mojej żony. Jestem żołnierzem i niewykluczone, że będę musiał walczyć. Jako sportowiec jestem na to gotowy. Albo inaczej: jeśli będzie trzeba, będę gotowy. Wstępując do wojska, musimy się z tym liczyć. Każdy z nas musiał przejść testy psychologiczne potwierdzające gotowość do obrony ojczyzny. Mam jednak wrażenie, że chociaż wojna toczy się tuż za naszą granicą, większość nie dopuszcza do siebie myśli, że mielibyśmy znaleźć się w podobnej sytuacji. Nikt nie chce, żeby wybuchła wojna, ale każdy powinien być świadomy, że może do niej dojść.
Łukasz Krawczuk
Urodzony 15 czerwca 1989 r. w Kłodzku. Czterystumetrowiec, halowy mistrz Europy (2017) i mistrz świata (2018) w sztafecie 4 × 400 m. Wieloletni żołnierz Wojska Polskiego, obecnie w stopniu kaprala w Centralnym Wojskowym Zespole Sportowym. Treningi i starty zaczynał od biegów na 100 i 200 m. W kategorii seniorów występował już na dystansie 400 m. W 2009 r. brał udział w biegu eliminacyjnym polskiej sztafety 4 × 400 m, która potem wywalczyła młodzieżowe mistrzostwo Europy. W 2011 r. wystąpił już w finale i zdobył srebrny medal. Dwukrotnie – w 2014 i 2016 – stał na drugim stopniu mistrzostw Europy na otwartym stadionie po biegu rozstawnym 4 × 400 m. Największe sukcesy odniósł jednak w zawodach w hali. W 2017 r. został mistrzem Europy w sztafecie 4 × 400 m, a w kolejnym roku w tej konkurencji triumfował w światowym czempionacie. Polacy ustanowili wówczas niepobity dotąd rekord świata. Obecnie przygotowuje się do zawodu trenera, prowadząc we Wrocławiu bezpłatne zajęcia lekkoatletyczne dla dzieci i młodzieży.